X Używamy plików cookie i zbieramy dane m.in. w celach statystycznych i personalizacji reklam. Jeśli nie wyrażasz na to zgody, więcej informacji i instrukcje znajdziesz » tutaj «.

Numer: 745
Przesłano:
Dział: Gimnazjum

Wojenny szlak dywizjonu 304

W 1939 roku- mówi Edward Gawor, zostałem powołany do służby wojskowej w I Pułku Lotniczym Warszawa-Okęcie. Wybuch II wojny światowej zastał mnie w wojsku, byłem już wyszkolonym żołnierzem ze specjalnością radiotelegrafisty. Już w drugiej połowie sierpnia nasza eskadra została przeniesiona z Okęcia na polowe lotnisko w Zielonce koło Warszawy, gdzie został rozlokowany sztab brygady pościgowej oraz trzeci dywizjon w skład, którego wchodziły dwie eskadry: 111 i 112. Właśnie w 111 eskadrze odbywałem służbę wojskową. Naszym zadaniem była obrona Warszawy przed nalotami lotnictwa nieprzyjacielskiego. Mogliśmy prowadzić walkę z nieprzyjacielem przez kilka zaledwie dni: brak uzupełnienia samolotów i części zamiennych, duże trudności w dostawie paliwa oraz przeważająca siła pod względem ilościowym i technicznym lotnictwa niemieckiego, spowodowało że Naczelny Dowódca Lotnictwa 6 września zarządził przygotowanie do wycofania brygady z rejonu Warszawy w rejon Lublina.

Nadszedł dzień 17 września i zdradziecki napad wojsk radzieckich przekreślił sens dalszego prowadzenia walki. Tego dnia w godzinach popołudniowych w miejscowości Kuty wraz z innymi formacjami wojskowymi przekroczyliśmy granice Rumunii. Wbrew zapewnieniom, że na terenie Rumunii otrzymamy samoloty angielskie i będziemy prowadzić dalszą walkę- zaraz po przekroczeniu granicy zabrali nam wszelką posiadaną broń i cały sprzęt wojskowy. Nas umieścili w obozach dla internowanych. Ja trafiłem do obozu o nazwie Turgu-Jiu koło miejscowości Turnu-Severin w południowej części Rumunii. W międzyczasie generał Władysław Sikorski powołał rząd emigracyjny we Francji i rozpoczął organizowanie oddziałów Wojska Polskiego na terenie Francji. Zaczęły się ucieczki z obozów przy konspiracyjnej pomocy wywiadu francusko-angielskiego. Organizowano grupy 9-12 osobowe i w różny sposób- możliwy do zrealizowania tylko przez Polaków- wydostaliśmy się z obozu. Przez Jugosławię i Grecję, a następnie drogą morską przez morze Śródziemne dostaliśmy się do Francji. Z grupą około 100 lotników wypłynęliśmy z jednego z portów w Grecji na statku handlowym „Warszawa” i 2 stycznia 1940 roku dopłynęliśmy do portu w Marsylii. Tak oto znalazłem się na Zachodzie.

Pierwsze wrażenie po wylądowaniu i postawieniu stopy na ziemi zaprzyjaźnionego państwa napawało radością, że tu przy boku „mocarstwa”, jakim jest Francja, zaczniemy prowadzić walkę z Niemcami. Rozczarowanie przyszło bardzo szybko. Władze francuskie przydzieliły polskim lotnikom bazę lotniczą w Lyon-Bron. Warunki bytowania były fatalne. Brakowało łóżek, kocy, umundurowania. Umieszczono nas w barakach i hangarach. Brakowało ciepłej wody, z zimną też były kłopoty. Pranie osobistej bielizny odbywało się w rzece. Najgorsza była bezczynność i oczekiwanie na zorganizowanie z nas wojska zdolnego do walki. W rozmowie z Francuzami wyczuwałem ich niechęć do tej wojny i wręcz mówili, że ta wojna to przez nas - Polaków. Przykre wrażenie ogarniało nas, gdy widzieliśmy na ulicy oficera francuskiego w mundurze z kolorowym szalikiem na szyi i z papierosem w ustach - taki obraz w Polsce był nie do pomyślenia. Obserwowaliśmy to wszystko mówiąc między sobą, że Francuzi tej wojny nie wygrają.

Dla części lotników zaistniała pewna nadzieja. Działała już polsko- brytyjska komisja werbunkowa, która typowała lotników na wyjazd do Anglii, gdzie zgodnie z podpisaną umową polsko - brytyjską miały być organizowane polskie dywizjony bombowe. Chętnych do wyjazdu było bardzo wielu, a ilość miejsc ograniczona. Liczyliśmy, że może zacznie się coś konkretnego. Los zrządził - ku mojej wielkiej radości, że trafiłem do grupy szczęściarzy. W ten sposób znalazłem się na terenie Anglii, na stacji lotniczej RAF Eustchurch- na południu Anglii. Była to duża baza lotnicza chwilowo nie używana operacyjnie. Baraki do zamieszkania i inne urządzenia były w dobrym stanie. W tym miejscu od początku zaczęło się inne życie - życie wojskowe. Porządek, organizacja, dyscyplina. Grupa z którą przyjechałem nie była pierwszą w bazie. Koledzy lotnicy, którzy byli tam wcześniej, przygotowali nam miejsca, łóżka itp. Kąpiel, zmiana bielizny i umundurowania, ujęcie w ewidencji. Następnie badania lekarskie i wiele różnych zastrzyków. Tu niektórzy z nas nie wytrzymali i trzeba było wyprowadzić ich na świeże powietrze. Rozkazem był ustalony porządek dnia- różnego rodzaju służby, dyżury itp. Na początku głównym zajęciem była nauka języka angielskiego. Utworzono klasy, a wykładowcami zostali Anglicy nie znający absolutnie języka polskiego. Aby zachęcić nas do nauki, zapowiedziano, że każdy kto pozna język angielski na tyle, że samodzielnie kupi bilet na autobus, do kina, zamówi cos do zjedzenia w restauracji i spyta o drogę do miejsca stacjonowania, to otrzyma przepustkę. Można sobie wyobrazić co się działo wieczorami w barakach. Odchodziła angielszczyzna, że w głowie pękało, bo powiedziano nam, że najlepiej uczyć się głośno. Ku zdumieniu instruktorów na wyniki nie trzeba było długo czekać. Przepustki posypały się strumieniami.

Po kilku tygodniach podzielono nas na grupy według specjalności wojskowych i zaczęto zapoznawać ze sprzętem lotniczym, a zwłaszcza ze specjalistycznym słownictwem. Mnie przydzielono do 30 osobowej grupy radio-mechaników i telegrafistów. Ze znajomością pisma angielskiego początkowo były trudności, ale z obsługą radiostacji - żadnych. Po pewnym czasie przydzielono nas do jednostek angielskich i tam przechodziliśmy szkolenie praktyczne. Kilka słów o pobycie w jednostce angielskiej. Traktowano nas życzliwie i ze zrozumieniem naszych trudności językowych. W jadłodalniach przy wydawaniu posiłków dostawaliśmy przyzwoite porcje, zwłaszcza kiedy posiłki wydawały kelnerki. W każdą niedzielę w jednostkach angielskich odbywała się tzw. „Church - parade” - kościelna uroczystość. Przyjeżdżał do jednostki pastor i odprawiał nabożeństwo. Przed tą uroczystością ogłaszano zbiórkę całego stanu osobowego. Występował oficer służbowy i ogłaszał komendę: „katolicy i Żydzi wystąp”. Ustawiali nas w szeregu kilkanaście kroków od wszystkich, bokiem do odprawianego nabożeństwa. Uważaliśmy się przez to poniżeni. Wkrótce przestaliśmy reagować na komendę oficera i pozostawaliśmy w szeregach.

W międzyczasie powstała duża stacja zborna dla lotników polskich w Blackpool - to duża miejscowość letniskowa nad morzem. Tu koncentrowano wszystkich lotników nie mających jeszcze przydziałów do tworzonych polskich dywizjonów. Mieszkaliśmy w pensjonatach. Były to prywatne domy o kilku pokojach, w których mieliśmy całodzienne wyżywienie. Koszty pobytu pokrywał rząd brytyjski. Dodam, że właściciele pensjonatów przyjmowali nas bardzo życzliwie. Pomimo pewnych zajęć: ćwiczeń, szkoleń, zapoznawania się ze sprzętem itp., czas oczekiwania na przydział do jednostek bojowych przedłużał się.

Nadszedł dzień - mówi Pan Gawron, w którym zostałem przydzielony do 304 Dywizjonu Bombowego, było to w drugiej połowie 1940 roku. Dywizjon otrzymał nazwę „Ziemi Śląskiej”. Pełna angielska nazwa brzmi „304 Polish Bomber Sguadron”. Zacząłem służbę w sekcji radiowej, zajmując się obsługą wyposażenia samolotu: sprzętu radiowego i urządzeń z nim związanych.

Dywizjon uzbrojony był w dwusilnikowe samoloty typu „Wellington”, z sześcioosobową załogą. Zadaniem dywizjonu było przeprowadzenie ataków na wyznaczone cele na terytorium Niemiec i państw okupowanych. Wyprawy bojowe odbywały się nocą i każdy samolot stanowił samodzielną jednostkę. Po raz pierwszy załogi dywizjonu wzięły udział w wyprawie bombowej w kwietniu 1941 roku. Prawie na każdej bombie umieszczaliśmy napis - „za wrzesień”.

Równolegle trwała walka naszych myśliwców, bardzo często nadawano w języku angielskim bieżące komunikaty z tych walk. Po zajęciach służbowych wolny czas spędzaliśmy w świetlicy grając w karty, popijając herbatę lub piwo. Pamiętam pewien komunikat radiowy. Informowano, że jeden z polskich pilotów zestrzelił dwie maszyny niemieckie i po wystrzeleniu amunicji, bezbronny wracał do bazy. W drodze spotkał kolejny niemiecki samolot, nie mając amunicji spowodował celowe zderzenie i obydwie maszyny runęły. Obecny wówczas jeden z angielskich lotników głośno ten fakt skomentował mówiąc: silly boy- głupi chłopak. Słowa te wywołały burze. W ruch poszły nawet krzesła, doszło do interwencji policji wojskowej i przełożonych.

Nasz dywizjon z dużą częstotliwością dokonywał lotów bojowych, dlatego tez straty były duże. Wielu pilotów zginęło lub dostało się do niewoli. Uzupełnienie strat w ludziach było trudne. Wyszkolenie lotnika zdolnego do walki trwało miesiącami. Zapadła decyzja, aby przenieść dywizjon z Bomber Command do Costal Command „Obrona Wybrzeża”, licząc że tam dywizjon się zregeneruje. W maju 1942 roku przeniesiono nas na lotnisko Tiree. Była to baza położona na jednej z wysepek archipelagu Hebrydów- północne wybrzeże Szkocji. Operacje lotnicze w Costal Command polegały na patrolowaniu, wykrywaniu okrętów podwodnych nieprzyjaciela i za pomocą min głębinowych zatapianiu ich. Poza tym dywizjon zaminowywał porty nieprzyjaciela. Patrolowanie wód Atlantyku odbywało się podczas dnia i trwało 10-12 godzin.

Warunki bytowania w Tiree były ciężkie, wiały zimne wiatry, często padały deszcze, a my mieszkaliśmy w blaszanych barakach nazywanych przez nas beczkami śmiechu. Ze względu na trudne warunki przede wszystkim natury klimatycznej, dywizjony na takiej stancji stacjonowały do trzech miesięcy. Pod koniec czerwca dywizjon przeniesiono do południowej Walii na lotnisko Dale i powierzono patrolowanie Zatoki Biskajskiej. Loty przebiegały podobnie jak w Tirre, ale były bardziej niebezpieczne, gdyż tu więcej było samolotów myśliwskich nieprzyjaciela nadlatujących z baz we Francji.

W marcu 1943 roku dywizjon otrzymał nowe samoloty, też Wellingtony, ale wyposażone w najnowsze urządzenie radiolokacyjne- radar oraz w silne reflektory do oświetlania wykrytych w nocy łodzi podwodnych. Po krótkim przeszkoleniu załogi, rozpoczęto patrolowanie w porze nocnej. W dywizjonie powstała sekcja obsługi urządzeń radiolokacyjnych, składająca się wyłącznie ze specjalistów angielskich. Urządzenia te początkowo chroniono ścisłą tajemnicą i Anglicy nie wtajemniczali obcokrajowców. Potem zorganizowano specjalny kurs dla Polaków. Kandydatom przedstawiono ścisłe kryteria: Specjalność radiooperator i dobra znajomość języka angielskiego. Odpowiadałem tym wymogom i zostałem zakwalifikowany na kurs.

Szkolili nas instruktorzy angielscy. Po zakończeniu kursu i zdaniu egzaminu wszystkie notatki jakie prowadziliśmy zostały nam zabrane i zniszczone. Po przyjeździe do dywizjonu wymieniliśmy Anglików i powstała polska sekcja „Radar”, w której pełniłem dalszą służbę.

Nadszedł niezapomniany dla nas miesiąc lipiec 1943 roku- śmierć gen. Władysława Sikorskiego. Lotem błyskawicy dotarła do nas wiadomość o katastrofie w Gibraltarze. Przeżywaliśmy tą tragedię bardzo boleśnie. Generał Sikorski bardzo często odwiedzał nasz dywizjon. Spotkania te odbywały się w serdecznej i bardzo rodzinnej atmosferze. Pamiętny jest dla mnie dzień pogrzebu Generała, gdyż brałem w nim udział jako przedstawiciel 304 dywizjonu. Pochowaliśmy go na cmentarzu lotników polskich w miejscowości Newark koło Londynu.

Od końca 1943 roku do września 1944 roku dywizjon stacjonował na lotniskach w Kornwalii i Walii odbywając loty patrolowe nad zatoką biskajską, minując nieprzyjacielskie porty i osłaniając konwoje morskie.

W sierpniu 1944 roku przeżywaliśmy drugą polską tragedię- wybuch i upadek Powstania Warszawskiego. Z wielką uwagą słuchaliśmy komunikatów o przebiegu powstania. Narodziła się wśród nas myśl, aby nasz dywizjon wziął w nim udział. Z taką propozycją zwróciliśmy się do miejscowego dowództwa angielskiego. Dowództwo nawet nie chciało słyszeć o naszym pomyśle, zorganizowaliśmy więc strajk głodowy. Uczestniczyliśmy w zajęciach, odmawiając udawania się ma posiłki. Reakcja Dowództwa była natychmiastowa, już po kilku godzinach przyleciał z Londynu wysokiej rangi oficer. Po fazie straszenia i tłumaczenia zarazem, oświadczył że pomoc dla walczących Polaków w Warszawie będzie rozpoczęta i w najbliższych godzinach dowiemy się o szczegółach. Rzeczywiście w niedługim czasie rozpoczęto nadawanie komunikatów radiowych. Dowiedzieliśmy się, że na pomoc walczącej Warszawie z lotniska we Włoszech wyleciały samoloty angielskie i kanadyjskie. Ze smutkiem śledziliśmy zmagania powstańców w walce z okupantem i z nienawiścią zarazem na bezlitosne stanowisko przywódców radzieckich w tej sprawie.

We wrzesniu 1944 roku nasz dywizjon przeniesiono na lotnisko w Benbeculi - to niewielka wysepka Archipelagu Hebrydzkiego. Warunki bytowania były prymitywne, znów mieszkaliśmy w „beczkach śmiechu”, często padało i wiecznie wiało. Trzy razy w tygodniu przypływał statek i można było wówczas dostać się na ląd. Pomimo trudnych warunków zachowałem miłe wspomnienia z pobytu na tej wyspie. Drzewa i krzaki na skutek przeważnie północnych wiatrów, rosły pochylone w jednym kierunku. Tamtejsza ludność rozmawiała niezrozumiałym dla mnie dialektem, chociaż w kontaktach zewnętrznych posługiwała się językiem angielskim. Mieszkańcy byli bardzo przychylnie do nas ustosunkowani, dużo wiedzieli o Polsce. Pamiętam jak przed Świętami Bożego Narodzenia postanowiliśmy sporządzić jakąś polską potrawę. Postanowiliśmy, że udamy się do miejscowych gospodarzy, kupimy świnię i fachowcy - a byli tacy wśród nas - zrobią polską kiełbasę. Poszliśmy do farmera, tan grzecznie przeprosił i oznajmił, że zgodnie z obowiązującymi „Kinds Regulation” nie wolno sprzedawać żywności nikomu. Płody rolne należy oddać do skupu. Podczas wojny królewskie przepisy to rzecz święta. Po czym farmer otworzył drzwi do pomieszczenia, gdzie znajdowały się świnki, wypuścił jedną w pole i powiedział: upolujcie sobie tego zwierzaka, jak upolujecie - będzie wasz.

Farmer nie biorąc pieniędzy przepisów nie złamał, a my mieliśmy polską kiełbasę.

W marcu 1945 roku dywizjon został przeniesiony do Kornwalii na lotnisko w St. Eval. Panowały tu doskonałe warunki i przyjazny klimat. Załogi samolotów ponownie patrolowały Zatokę Biskajską. Tutaj doczekałem się końca wojny. Panowała wielka radość i entuzjazm, organizowano festyny, huczne zabawy, pokazy sztucznych ogni itp. Osobiście koniec wojny przyjąłem jako zasłużone zwycięstwo nad znienawidzonym wrogiem. Po wojnie dywizjon 304 został przydzielony do lotnictwa transportowego. Nasze załogi latały do Grecji, Włoch, Jugosławii - zawożąc żywność i lekarstwa. Definitywnie dywizjon rozwiązano w grudniu 1946 roku. W międzyczasie część kolegów już wyleciała do kraju.

Pierwszy kontakt z rodziną w Polsce nawiązałem w pierwszej połowie 1947 roku i 5 września tego roku wraz z grupą polskich żołnierzy wypłynęliśmy z portu Edynburg w Szkocji. Szkoci żegnali nas bardzo życzliwie, a szkocka orkiestra wojskowa na pożegnanie odegrała nam polską pieśń: „Góralu czy ci nie żal”.

Tak zakończyłem tułaczkę wojenną trwającą 7 lat i 9 miesięcy.


Na podstawie relacji P. Edwarda Gawora

O nas | Reklama | Kontakt
Redakcja serwisu nie ponosi odpowiedzialności za treść publikacji, ogłoszeń oraz reklam.
Copyright © 2002-2024 Edux.pl
| Polityka prywatności | Wszystkie prawa zastrzeżone.
Prawa autorskie do publikacji posiadają autorzy tekstów.