Historia, którą właśnie dzisiaj wam opowiem zdarzyła się naprawdę nie tak dawno temu. Wcale nie miała miejsca za siedmioma górami, ani za siedmioma lasami. Jej bohaterka nie mieszkała w domku na kurzej nóżce. Nie zajadała się ciasteczkami ani pierniczkami, żeby potem zapiekać się w piecu u strasznej Baby Jagi. Pewnie myślicie sobie teraz, że dziewczynka była mała jak naparstek, albo brzydka jak kaczątko. Otóż bardzo się mylicie! Powiem wam, że wcale tak nie było.
Przedstawiam wam opowieść o osobie, która nie była ani mała, ani duża. Nie posiadała również żadnych cudownych mocy, ani nie ciążyła nad nią żadna klątwa. Dziewczynka wiodła spokojne życie bez czarodziejskiej różdżki, którą mogłaby robić różne czary mary. W jej domu nie stała magiczna stara szafa, przez którą przechodziłoby się do innego świata na spotkanie z lwem i czarownicą. Z jej miejscowości nie odjeżdżał żaden pociąg do czarodziejskiej szkoły.
Zapewne pomyślicie sobie teraz, że to nudna historia i nie warto tracić na nią czasu. Poczekajcie jeszcze chwilę i zanim dokonacie oceny, posłuchajcie. Mimo, że dziewczynka nie wiodła pełnego przygód życia i nie posiadała magicznych przedmiotów, to czuła się najszczęśliwszą osobą pod słońcem. Pewnie zapytacie, co powodowało to zadowolenie? Nic wam nie powiem, sami musicie poznać losy bohaterki tej opowieści i odgadnąć, jaką moc w sobie kryła.
Powiem wam w sekrecie, że bohaterką opowieści była najzwyczajniejsza na świecie dziewczynka o imieniu Katrusia. Bardzo podobały mi się jej długie brązowe włosy zwinięte wokół głowy w dwa warkocze. Zanim wydarzyła się ta historia, chodziła do szkoły, tak jak inne dzieci w jej wieku. W lecie pluskała się w zimnym potoku i bez przerwy jadła lody śmietankowe. Natomiast w zimie lepiła bałwany i jeździła na sankach. Miała swoje ulubione koleżanki, dwa kocury i jednego pieska.
- Ciapek, Ciapek, do nogi – wołała swego czworonożnego przyjaciela z drogi, zanim jeszcze zdążyła otworzyć furtkę. – Ciapek mój kochany kundelku!
- Katrusia, chodź szybko na obiad. – wołała mama – Zupa ci wystygnie, później pobawisz się z psem na podwórku.
- Dobrze mamusiu, tylko pogłaskam Ciapka i już pędzę na obiad – zapewniała, czochrając kudłatą głowę psa i robiąc do niego śmieszne miny.
Katrusia mieszkała w małym domku na wsi. Jej miejscowość leżała w niedalekim sąsiedztwie łańcucha górskiego, ciągnącego się łukiem przez terytoria aż ośmiu krajów. Co prawda nie widziała ich z okna swojego pokoju, ale w każdej chwili mogła wybrać się na wycieczkę w góry. W cotygodniowych wyprawach towarzyszyli jej najbliżsi: młodsza siostra Marusia, rodzice i dziadkowie. Rano wszyscy szli do cerkwi pomodlić się, potem jedli śniadanie, pakowali kanapki i ruszali razem w drogę.
- Uwaga, uwaga, uwaga! Odpalam maszynę! – nawoływał wszystkich guzdrzących się tata – Kto z nami nie wsiada, ten w domu kanapki sam zjada!
Na co dziadek Igor gromkim głosem kwitował, siadając na przednim siedzeniu Zaporożca, obok swojego syna Ivana:
- Słuchajcie dziatki moje miłe! Słuchajcie i zapamiętajcie dziadka słowa na zawsze. Prawda jest taka, że kto po morzu pływa, temu kałuża niestraszna!
Po tradycyjnej wymianie zdań między dziadkiem i tatą wszyscy zajmowali swoje miejsca w aucie. Z tyłu siadała mama Marta z babcią Marysią. Katrusię i Marusię sadzały na swoich kolanach. Plecaki z prowiantem i smakołykami upychały na podłodze, tuż za przednimi fotelami. W radosnej atmosferze wyprawy w nieznane maszyna toczyła się powoli z podwórka na wyboistą wiejską drogę. Pierwsze pół godziny zaliczała wszystkie jamy na drodze, a potem mknęła szosą na południe.
Maszyna, wydając z siebie równomierny turkot, mknęła w nieznane w każdą niedzielę, za wyjątkiem wielkich świąt. Tradycją rodziny Meleszków było wspólne wędrowanie po mniej lub bardziej znanych karpackich szlakach. Przy tym niestraszne im były wiatry, mrozy czy upały. Piechurzy byli z nich przedni. Dziadkowie starali się zaszczepić miłość do pieszych wędrówek swoim dwóm synom Ivanowi i Stepanowi, a później wnuczkom już od najmłodszych lat.
Niestety zdarzyło się tak, że pewnego zimowego dnia ich cotygodniowy rytuał uległ zmianie. Potem już nigdy nic nie było takie same. W życiu Katrusi i jej rodziny wszystko się odmieniło. Dziewczynce trudno było to zrozumieć, z czasem jednak przyzwyczaiła się do nowej sytuacji. Choć była jeszcze bardzo młodą osobą, to wiele spraw rozumiała i starała się wszystko tłumaczyć sobie na dobrze. Na zawsze jednak zachowała w sowim sercu miłość do gór oraz do rodzinnego domu, który opuściła.
Wyobraźcie sobie mały parterowy domek w kolorze pastelowym ogrodzony niskim parkanem. Na podwórku po ubitej ziemi biegały kury i głośno gdakały. Pewnie się przekomarzały, która zniesie najwięcej jajek. Przy budzie leżał zmęczony szczekaniem pies Ciapek. Niedawno obgryzł kosteczki z obiadu i odpoczywał po smacznym posiłku. Na parapecie wygrzewały się do zimowego słonka dwa bure kocury. Teraz było pełno śniegu i stały dwa bałwany, obok garażu leżały sanki.
- Dziadku, chodź i zobacz jakiego dużego orła na śniegu zrobiłam! – wołała radośnie Katrusia. – Tak mocno machałam obiema rękami i nogami, że teraz ani trochę nie mogę się ruszyć!
- Dziadku, chodź najpierw do mnie! – próbowała jeszcze głośniej niż siostra wołać Marusia – Mój orzeł jest jeszcze większy, bo bardziej się zmęczyłam od niej!
- Oj dziewczynki, wasze orły na pewno są mniejsze od mojego – zanosząc się głośnym śmiechem, krzyczał dziadek Igor, tarzając się przy tym w śniegu – Same zobaczcie i oceńcie. Mój orzeł jest sto razy większy, bo zjadł cały obiad i dokładkę!
W lecie natomiast pachniało kwiatami, o które dbała mama Marta. Za domem były grządki z warzywami, a dalej sad, którym zajmował się tata Ivan. W chlewiku chrumkała świnka, a na drzewach świergotały ptaszki. Siostry uwielbiały bawić się w ogrodzie. Najczęściej rozkładały koc pod gruszą i w cieniu drzewa wsłuchiwały się w odgłosy zwierząt. Słychać było kaczki u sąsiadki Olgi, to znowu muczały jałówki u wujaszka Michajło. Często było słychać rżenie konika dziadka Igora.
Dziewczynki najbardziej jednak lubiły wspólne biesiady na ganku w ciepłe letnie dni. Mama z babcią naszykowały zawsze samych smakołyków. Na obiad podawały barszcz z czerwonych buraków z pomidorami, kapustą, fasolą i papryką czerwoną. Do tego były pyszne pampuszki. Potem wszyscy jedli naleśniki młynci z mięsem, ziemniakami i cebulką. A na deser to, co dziewczynki uwielbiały, czyli syrnyky racuszki serowe z rodzynkami, śmietaną, i owocami.
Po obiedzie dołączali do nich sąsiedzi, przychodził też wujaszek Michajło z ciocią i dziećmi. Czasem przyjeżdżali kuzyni z sąsiedniej wioski. Od razu robiło się gwarnie i wesoło. Dziewczynki bawiły się z ciotecznym rodzeństwem, a dorośli omawiali swoje sprawy. Nie obyło się bez wspólnych śpiewów, tańców i śmiechu. Echo niosło wesołe odgłosy z domu Meleszków nad polami aż po same góry. Nie uwierzycie, ale zdarzyło się także nie raz, nie dwa, że echo odpowiadało chichotem!
- „Szczedryk szczedryk, szczedriwoczka, pryłetiła łastiwoczka, stała sobi szczebetaty, hospodaria wykłykaty: „Wyjdź, wyjdź, gospodarzu, popatrz na owczarnię, tam owieczki sobie chodzą, a jagnięta się rodzą. Masz dobry towar, będziesz miał dużo pieniędzy. Masz dobry towar, będziesz miał dużo pieniędzy, a jak nie pieniędzy, to plew: masz żonę czarnulkę.” Szczedryk, szczedryk, szczedryweczka. Przyleciała jaskółeczka.”... – radośnie śpiewali goście.
Przypominam sobie, że podczas jednej z takich rodzinnych biesiad bardzo rozrzewnił się wujaszek Michajło. Opowiadał dawne historie o swoim ojcu i dziadku, jak walczyli podczas dwóch wielkich wojen, o których wszyscy już dawno zapomnieli. Mówił, że słyszał o walkach na wschodzie kraju, które pochłonęły wielu ich rodaków. Od razu wszystkim zrobiło się smutno jakby nad gankiem zawisła ciężka burzowa chmura. Dorośli sposępnieli i przez dłuższą chwilę panowała przygnębiająca cisza.
Aby przerwać smutną atmosferę i nie dopuścić do oberwania chmury, dziadek Igor zanucił pod nosem jakąś skoczną piosenkę zasłyszaną w radiu. Zerwał się nagle z krzesła i chwycił za rękę babcię Marysię, porywając ją do tańca. Chwilę później w tany poszli za nimi tata z mamą Martusią, ciocia Kristina w wujkiem, sąsiedzi oraz cała gromadka dzieci. Na trawniku przed domem odchodziły takie tańce-łamańce, że nigdy byście nie uwierzyli! To trzeba było zobaczyć na własne oczy!
Na pewno dostrzegliście, że wśród bawiących się brakowało dwóch osób. Nie było Katrusi i wujaszka Michajło, bo poszli na spacer do ogrodu. Dziewczynka lubiła wspólne wędrówki po magicznym ogrodzie chrzestnego. Bardzo często przychodziła do niego i słuchała opowieści o roślinach, które tam rosły. Pełno było jabłoni, grusz i śliw, mnóstwo krzewów owocowych oraz pnączy winogron. Tego wieczora, pośród krzewów czarnej porzeczki, wujaszek Michajło przekazał dziewczynce pewien sekret.
- Tylko obiecaj mi Katrusiu, że nikomu nie zdradzisz naszej tajemnicy – konspiracyjnym głosem wypowiadał swoją prośbę wujaszek Michajło.
- Obiecuję wujaszku! – przytaknęła przejęta sytuacją dziewczynka. – Nikomu nie pisnę, ani jednego słówka. Ba, nie powiem nawet pół słówka o naszej tajemnicy.
- Pamiętaj, jeśli ktokolwiek dowie się o tym, wówczas moc zniknie.- przestrzegał Katrusię, chcąc się upewnić, że dziewczynka dobrze go rozumie.
Na pewno jesteście bardzo ciekawi, o czym mówili nasi bohaterowie tego wieczoru w ogrodzie. Nie? To niemożliwe. Nie wierzę wam! Musicie wiedzieć, że to była bardzo poważna rozmowa. Tak naprawdę, to dzięki niej nasza bohaterka dokonała bardzo ważnego odkrycia. Ale o tym dowiecie się nieco później. Myślę, że tak jak Katrusia szybko kiwnęła głową na znak, że rozumie swego wujaszka, tak i wy przytakniecie twierdząco na pytanie o dalszy ciąg tej opowieści. No to w drogę!
Teraz posłuchajcie uważnie, co się wydarzyło. Otóż wujaszek Michajło wyjął z kieszeni tajemnicze zawiniątko. Chwilę trzymał je w dłoni, po czym powoli zaczął odwijać chusteczkę, która okrywała zagadkową rzecz. Gdy rogi materiału luźno opadły na boki, oczom Katrusi ukazała się szafirowa kula. Wielkością przypominała przepiórcze jajeczko. W blasku księżyca dostrzegła na niej narysowane żółte słońce z równomiernie odchodzącymi grubymi promieniami.
- Teraz idą trudne czasy. Katrusiu, gdy będzie ci ciężko, weź w dłonie szafirową kulę i potrzyj nią o serce. Wtedy twój problem zostanie rozwiązany. W tym czasie musisz pomyśleć sobie życzenie. – wyznał wujaszek Michajło.
- Mam powiedzieć to, czego potrzebuję? – zapytała bardzo cicho dziewczynka, tak jakby bała się, żeby nikt jej nie usłyszał.
- Tak. Jednak pamiętaj, że kula spełnia tylko dobre prośby. Nie możesz wykorzystać jej w złym celu. – przestrzegał chrześnicę rozmówca.
- Ale wujaszku, skąd będę wiedziała, że nie proszę o coś złego? – dopytywała.
- Nie martw się dziewczynko. – pogłaskał ją po głowie - Jeśli twoja potrzeba będzie wynikała z głębi serca, kula ją na pewno spełni.
Wujaszek poprosił Katrusię, aby nigdy nie rozstawała się z ofiarowanym jej prezentem. Kilka razy podkreślał, że jeśli będzie o niego dbała, to na pewno przyniesie jej szczęśliwe rozwiązania. Podarek włożył do małego lnianego woreczka i z troską zawiesił na jej szyi. Potem mamrotał coś dłuższą chwilę pod nosem, parskał niczym koń kilka razy przez ramię oraz machał w powietrzu rękami. Na sam koniec uczynił jakieś gesty na wysokości głowy i serca dziewczynki.
- To mój dar dla ciebie na trudną podróż, która cię czeka. Niech cię ochrania, gdy mnie nie będzie obok Ciebie.
- Wujku, co ty mówisz – przestraszonym głosem wydukała Katia – Gdzie Ty się wybierasz?
- Tak musi być, taki nasz los, takie są nasze czasy. To czasy wielkiej próby. – oznajmił przygnębionym głosem wujaszek Michajło i zamilkł.
Więcej już nic nie powiedział tego wieczoru. Wrócił do swojego domu. Katia miała wrażenie, że słyszy jak echo niesie jego słowa: bywaj na swojej drodze życia, bywaj zdrowa, bywaj bezpieczna. Jednak dziewczynką targały takie emocje, że już nie wiedziała, czy to echo jej odpowiada, czy myśli w jej własnej głowie płatają różne figle. Katrusia długo w nocy nie mogła zasnąć. Do późnych godzin rozpamiętywała w sobie słowa wujaszka Michajło. Starała się z całych sił zapamiętać, co jej powiedział.
Zastawiacie się pewnie, o co w tym wszystkim chodzi. W waszych głowach pojawiają się różne pytania: na czym polega moc kuli?, gdzie się wybiera wujaszek?, jaką próbę ma na myśli?. Nic wam teraz nie powiem, nic nie wiem. Wszystko wyjaśni się w swoim czasie. Nasza bohaterka w końcu usnęła. Na długie miesiące zapomniała o rozmowie, która miała miejsce w ogrodzie jej chrzestnego. Domyślacie się chyba, że kula także nie była jej wówczas potrzebna. Miało to miejsce do czasu.
Gdy pewnego zimowego poranka wyruszyli na kolejną górską wyprawę, ich oczom ukazał się w oddali słup ognia. Od niego rozchodziły się po niebie gęste kłęby ciemnego dymu. Dochodził do nich przytłumiony huk, jakby odgłos kruszącego się kamienia. Tata Ivan zatrzymał maszynę na poboczu i wszyscy wyszli na zewnątrz. Stali tak przez chwilę w ciszy, obserwując rozprzestrzeniający się z wiatrem ogień i dym. Wydawało się, że złowrogi stwór powoli wędruje w ich stronę.
Katrusia bardzo się przestraszyła. Chwyciła mamę za rękę i mocno ją ściskała. Pomimo, że nikt się nie odzywał, to czuła instynktownie, że dzieje się coś bardzo niedobrego. Marusia zaczęła pochlipywać. Babcia Marysia wzięła ją na ręce i mocno przytuliła. Kobiety wsiadły do auta i usadowiły dziewczynki na kolanach. Zlęknione pociechy szybko zasnęły, wtulone w babcię i mamę. Dziadek z tatą jeszcze coś rozprawiali na zewnątrz. Zaraz jednak wrócili i odpalili maszynę.
Dziewczynki spały kilka godzin jak zaczarowane. Nie mogły więc zauważyć, że trasa ich wycieczki uległa zmianie. Tata Ivan nawrócił auto i obrał odwrotny kierunek jazdy. Niestety nie była to droga powrotna do ich uroczego domku na wsi. Ustalili z dziadkiem, że będą kierować się na północny zachód. Za kilka godzin powinni dotrzeć do granicy kraju. Tam na miejscu podejmą kolejną decyzję, co mają dalej robić. Nie mogli wrócić z dziećmi do siebie, teraz było to zbyt niebezpieczne.
Podróż ta bardzo różniła się od tradycyjnych niedzielnych wycieczek. Nikt nie śpiewał radosnych piosenek, brakowało żartów i wygłupów. Nawet apetyt wszyscy stracili. Od rana nikt nie zjadł ani jednej kanapki. Tata Ivan patrzył uważnie na drogę, czasem spoglądając na mapę. Dziadek Igor tak bardzo sposępniał, że nawet zapomniał o swojej tradycji związanej z wygłaszaniem mądrości. Mama z babcią czasem na siebie spoglądały, ukradkiem uśmiechając się.
- Mamusiu, boli mnie brzuszek – łamliwym głosikiem powiedziała Katrusia zaraz po przebudzeniu – Aaa, bardzo boli.
- Córeczko, brzuszek jest puściutki jak dzbanuszek. Trzeba go napełnić, to zaraz przestanie boleć. Może zjesz kanapkę? – łagodnym głosem wyszeptała mama Martusia na ucho rozespanej jeszcze córeczki.
- Tak, i herbatkę też chcę z miodem i cytrynką – przytaknęła dziewczynka, obejmując przy tym mamę za szyję obiema rękami i całując ją w policzek.
Zaraz potem przebudziła się Marusia. Siostry zjadły po dwie kanapki, do tego wypiły jeszcze ciepłą herbatę. Po posiłku naszła je ochota na smakołyki. Chyba z racji tego, że nic nie jadły od śniadania, a było już późne popołudnie, spałaszowały kilka racuszków z cukrem pudrem. Gdy napełniły brzuszki od razu poprawił im się humorek i zaczęły się między sobą przekomarzać. Zanim zorientowały się w sytuacji, minęła dłuższa chwila. Pierwsza zagadnęła Marusia.
- Mamusiu, kiedy idziemy na spacer do lasu? – zapytała radosnym głosem dziewczynka, szturchając starszą siostrę w bok – Bolą mnie już nóżki od siedzenia.
- Właśnie, chodźmy już w góry – przytaknęła Katrusia – przed nami nowe przygody na ośnieżonych szlakach.
- Córeczki, muszę wam coś powiedzieć. – mama na chwilę zawiesiła głos – Dzisiaj nie jedziemy w góry. Jedziemy do innego bezpiecznego dla nas miejsca.
Na twarzach dziewczynek odmalowało się niemałe zaskoczenie. Popatrzyły na siebie, potem na mamę i na końcu na babcię. Przecież zawsze wspólnie jeździli w każdą niedzielę na wycieczki. Dotychczas jeszcze nic nie zakłóciło ich rodzinnej tradycji. A tutaj nagle taka duża zmiana. Pytały siebie: Co się stało?, Czemu nie ma gór?, Dokąd jadą?, Co się teraz wydarzy?. Te i inne myśli krążyły jak helikoptery po ich głowach. Jednak same nie potrafiły odnaleźć na nie żadnej mądrej odpowiedzi.
Nagle spochmurniały. Przypomniała im się poranna sytuacja. Przed ich oczami znowu stanął słup ognia i pełznące przed nim kłęby dymu. Wzdrygnęły się i mocno wtuliły w mamę i babcię. Ponownie, tak jak przed południem, poczuły zapach spalenizny niesionej przez wschodni wiatr. Zrobiło im się smutno na myśl o tym strasznym widoku. Nie rozumiały, co się stało. Rodzice też im nie powiedzieli, a same obawiały się zapytać. W powietrzu wisiało widmo niebezpieczeństwa.
Dziewczynki dobrze poczuły się dopiero w ramionach najbliższych im osób: mamusi i babci. Ogień, który widziały od razu skojarzył im się ze strasznym smokiem ziejącym ogniem. Takie stwory znały z dawnych baśni opowiadanych im na dobranoc przez babcię. Najczęściej pożerały ludzi w całości i trzeba było z nimi walczyć. Zanim jednak udało się je pokonać, musiały zjeść kilka dziewcząt złożonych im w ofierze oraz kilku broniących je rycerzy. Takim smokom dał radę tylko najdzielniejszy z nich.
- Mamusiu, czy to był smok? – zapytała drżącym głosem Marusia, która jako pierwsza zebrała się na odwagę.
- O czym mówisz córeczko? – mama odpowiedziała córce pytaniem.
- Pytam, czy ten poranny stwór ziejący ogniem i dymem to straszny smok, który pożera ludzi? – uszczegółowiła wypowiedź siostry Katrusia.
- Tak. To zły smok. – przytaknęła mama - To przed nim musimy uciekać.
Zastawiam się, czy wy musieliście kiedyś uciekać przed jakimś smokiem? Mnie spotkało to raz, albo nawet i dwa razy. Pierwszej historii nie pamiętam, zdarzyła się w bardzo wczesnym dzieciństwie. Natomiast drugi raz był straszny: gonitwa na śmierć i życie. Strach paraliżował moje nogi, które na złość plątały się ze sobą. Wszystko skończyło się, gdy moja mama wpadła z ręcznikiem i przegoniła potwora z ogrodu. Zadała mu śmiertelny cios. Trzmiel padł i już nigdy więcej nikogo nie użarł.
No tak, ale to był mały stwór ogrodowy. Tylko na krótką chwilę pozbawił mnie poczucia bezpieczeństwa. Nie zionął ogniem, ani dymem. Nie wygonił mnie też z mojego domku. Macie rację, to niezbyt dobre porównanie. Na swoją obronę powiem tylko tyle, że w mojej głowie ten trzmielowy smok urósł do ogromnych rozmiarów. Dlatego poczucie zagrożenia było bardzo realne i do dziś to pamiętam. Na szczęście szybko było po wszystkim. Moja historii miała inne zakończenie, niż dziewczynek.
A wy pamiętacie smoki, które pełzały za wami? Jeśli nie, to bardzo dobrze. Nawet sobie ich nie próbujcie wyobrazić. Prawdziwi szczęściarze z was. Pewnie, że takie stwory najlepiej znać tylko z bajek. Po co wam takie znajomości? Smoki są straszne, nie myją się, śmierdzą i są niemiłe. Jak widzi się takiego potwora, to w żadnym wypadku nie wolno do niego zagadywać. Najlepiej zawsze powiadomić bliską nam osobę dorosłą. Rodzice i dziadkowie od razu wiedzą, co trzeba zrobić.
Niestety, muszę was zasmucić. Smok, którego z oddali widziała Katrusia z siostrą należy do najstraszniejszej odmiany stworów na świecie. To bezwzględny osobnik ziejący ogniem i dymem, który niszczy wszystko wokół siebie. Pali szkoły, szpitale i teatry. Straszy ludzi, którzy muszą chować się przed nim w schronach pod budynkami. Nikomu nie odpuszcza, nawet malutkim dzieciom i staruszkom. Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że tego smoka wyhodował sam człowiek.
Zapytacie: „Jak to możliwe?”. Już wam mówię. Ten smok żywi się samymi okropnymi rzeczami: ludzką pychą i butą, zawiścią, zepsutymi ambicjami, chęcią władzy i posiadania. To wyjątkowo agresywna i niebezpieczna gadzina. Do tego chełpi się okrucieństwem. Mogą go pokonać tylko wyjątkowo dzielni ludzie, którzy kochają wolność i pokój. Dlatego wszyscy o walecznych sercach muszą się zjednoczyć i razem stawiać mu opór. Ten kto się wyłamie, od razu zostaje pożarty.
Mówię wam to tylko po to, abyście byli świadomi rzeczy, które wcale nie dzieją się daleko od was. Niekiedy takie małe smoczki, czają się tuż za rogiem. Nigdy nie wiadomo skąd mogą na nas wyskoczyć. Trzeba być uważnym i pielęgnować w sobie dobro. Nie dokarmiać stworów złymi myślami, czynami oraz emocjami, bo one wtedy rosną bardzo duże i mogą kogoś ugryźć albo zranić. Szybko stają się samodzielne i chadzają własnymi ścieżkami...
Ćwiczenia do tekstu
Zapoznaj się z kilkoma wybranymi cytatami pochodzącymi z bajki o Katrusi autorstwa Małgorzaty Pruś. Następnie wybierz jeden i rozwiń zawartą w nim myśl w formie krótkiej notatki. Podaj trzy przykłady
z własnego doświadczenia na poparcie lub obalenie zawartej w aforyźmie prawdy. Pamiętaj, że możesz, ale nie musisz zgodzić się z tym, o czym mówi cytat.
CYTATY
"KATRUSIA"
"Słuchajcie dziatki moje miłe! Słuchajcie i zapamiętajcie dziadka słowa na zawsze. Prawda jest taka, że kto po morzu pływa, temu kałuża niestraszna!"
"Trzeba być uważnym i pielęgnować w sobie dobro. Nie dokarmiać
stworów złymi myślami, czynami oraz emocjami, bo one wtedy rosną
bardzo duże i mogą kogoś ugryźć albo zranić".
"Każdy z nas ma swój wewnętrzny zegar. Jeśli ktoś go przestawi, zmieni godziny, to ominą nas ważne rzeczy".
"Nikt nie jest w stanie przewidzieć przyszłości. Trzeba myśleć i działać tu i teraz, ponieważ mają wpływ jedynie na swoją obecną sytuację."
"Zapewniam was, że zaopiekowane smuteczki bardzo szybko przeistaczają się w małe radostki. Sprawdźcie sami. Ja wiem, że tak jest."
"Pewnie macie czasem problemy, których nie da się rozwiązać. Spróbujcie je przegadać z przychylną wam osobą, a od razu znajdą się pomysły na poradzenie sobie z nimi. Dobre słowo jest lekarstwem dla duszy".
Na podstawie:
M. Pruś, Opowieść o dziewczynce, której moc płynęła prosto z serca, Gorlice 2022, ISBN 9788396513809, dostęp online: https://www.book.edu.pl/p/do-pobrania.html