X Używamy plików cookie i zbieramy dane m.in. w celach statystycznych i personalizacji reklam. Jeśli nie wyrażasz na to zgody, więcej informacji i instrukcje znajdziesz » tutaj «.

Numer: 46206
Przesłano:
Dział: Artykuły

Jestem Patchem Adamsem... czyli belferka z powołania

Jestem Patchem Adamsem ... czyli belferka z powołania
Kto widział film, ten wie, kim był ten charyzmatyczny człowiek, pełen pasji, energii, radości, którą zarażał i leczył ludzi oraz jak wiele wysiłku włożył, by uświadamiać lekarzom, że nie są nadludźmi, a kontakt z pacjentami nacechowany empatią i dobrym słowem nie odbiera im prestiżu, wręcz przeciwnie - czyni ich lepszymi ludźmi, którym pacjenci bardziej ufają, co w pośredni sposób przekłada się na wyniki leczenia. Jakże niedorzeczny zatem widzom filmu, (opowiadającego nota bene prawdziwą historię człowieka, który walczył i zwyciężył skostniały system) okazuje się być zarzut, który dziekan uczelni wysuwa przeciw niemu by uniemożliwić mu ukończenie medycyny. Zarzuca mu on bowiem nie „wpasowanie się” w rolę lekarza, którego kanon obowiązywał na uczelni. Zarzuca mu nadmierne zaangażowanie w poprawianie jakości życia pacjentów poprzez wprowadzenie prostego elementu, który może leczyć nieporównywalnie lepiej niż niejedna terapia – śmiechu. Lek dostępny dla każdego, lek, który poprawia krążenie, pracę serca, mózgu i całego ciała. Lek ten nie pasuje jednak do roli lekarza, jaką dziekan uważa za jedynie słuszną. Wymusza on na studentach dystans lekarza do pacjenta, formalizm lekarza, traktowanie pacjenta jak przypadku medycznego a nie czującego ból i strach człowieka, który właśnie walczy z rakiem. Jednak zarzutem dziekana budzącym w widzu osłupienie jest „nadmierna szczęśliwość” Patcha – za co zresztą dziekan zostaje skrytykowany przez Radę Lekarską, która przypadek rozpatruje, i która choć z lekką dezaprobatą dla niektórych poczynam Patcha, ogólnie uznaje jego postawę za godną naśladowania, pozwala mu skończyć medycynę i nadal pomagać ludziom.
Ja też wiem jak to jest nie pasować do systemu. Choć jestem nauczycielem, nie czuję tak wszechogarniającego środowisko zniechęcenia, wypalenia zawodowego czy braku satysfakcji z pracy. Nie czuję się też w najmniejszym stopniu bohaterką, czy kimś wyjątkowym lub godnym naśladowania, ale w swojej pracy nauczycielskiej staram się robić to samo co Patch – uczyć z uśmiechem, zarażać energią, pobudzać do działania, by lekcje sprawiały uczniom radość. Aż chce się żyć kiedy widzę uśmiechnięte buzie, które z ochotą wchodzą na moją lekcję, serdecznie się witają, są skłonni do rozmowy. (Oczywiście koloryzuje lekko ich obraz, bo wielu lubi marudzić jak to trudno się wstawało na 8 rano albo jak ciężko im w życiu na 8 lekcji. Hm.., czy ja jestem jakaś dziwna, że ja nie marudzę???) Tego nie wiem, coś mnie jednak stale popycha do działania, jak chociażby chęć zmiany postrzegania przez nich szkoły i lekcji, nie jak przykrego, niechcianego obowiązku, szukając sposobności do przełączenia się na tryb stand-by i pozorowania nauki. Staram się więc możliwie jak najskuteczniej zmotywować do aktywnego wykorzystywani przez nich czasu na hiszpański przeznaczonego na lekcji. Czy jest wygórowanym lub niestosownym z mojej strony tego właśnie od nich oczekiwać? A jednak któregoś dnia, kiedy jeszcze nauka odbywała się stacjonarnie zostałam wezwana „na dywanik” do dyrektora, który zarzucił mi „nadmierną energię i nadmierne zaangażowanie w pracę na lekcji” (heh, brzmi dziwie znajomo...), aczkolwiek pochwalił wszelkie (a jest ich dużo) działania na rzez szkoły i uczniów. Rozmowa ta była wynikiem jego rozmowy z paroma uczniami (a uczę ich 165 w tej szkole!), którzy są niezadowoleni z lekcji hiszpańskiego bo chcą żyć w swojej skorupie i najlepiej nie musieć się uczyć słówek, bo przecież one same powinny do głowy wejść choć nigdy wcześniej nie mieli z nimi kontaktu. Dzieci chorobliwie nieśmiałe i ciche lub/i wieczni malkontenci, które mogą liczyć z mojej strony na pełne zrozumienie i brać udział w lekcji w takim stopniu, jaki im odpowiada. Te osoby jednak boją się tej energii, moich żartów, które bawią całą resztę i doskonale wpływają na proces uczenia. Wpływ śmiechu i dobrej atmosfery na lekcji na procesy poznawcze zostały udowodnione naukowo. Udowodniono również, że owe procesy mogą być jeszcze skuteczniejsze poprzez wzmocnienie ich podejściem afektywnym nauczyciela, czyli okazywaniem wsparcia, pobudzania neuronów lustrzanych poprzez dawanie przykładu swoim zaangażowaniem i niejako wymuszaniem na nich reakcji łańcuchowej, okazywaniem uczniom życzliwości i gotowości do pomocy (nawet poza godzinami pracy). Wiem, bo pisałam na ten temat pracę magisterską i jestem na bieżąco z wynikami najnowszych badań nad mózgiem uczniów i procesów wspierających efektywną naukę.
Wspaniale współgram z ok.160 uczniami, reszcie „daję w miarę spokój”, jednak wymagam na lekcji bezwzględnej koncentracji by maksymalnie wykorzystać czas na naukę. Nie zadaję dużo zadań domowych, angażuje ich zmysły możliwie najlepiej na lekcji poprzez różnorodność metod i zadań, bo jestem głęboko przekonana, że bez względu na rodzaj talentu, którymi dysponują, a których odcienie dostrzegam, doceniam i rozwijam w uczniach, przy odpowiednim zaangażowaniu każdy uczeń jest w stanie nauczyć się na lekcji tyle, by nie musieć wkuwać po nocach w domu a tylko powtórzyć materiał, tym bardziej, że ma przeze mnie wszystko wyjaśnione, wielokrotnie powtórzone w wielu typach zadań, mógł zadać mi każde pytanie na lekcji a nawet poza nią, bo uczniowie wiedzą, że działam też na Messengerze i jestem do ich dyspozycji gdy potrzebują mojej pomocy. Z każdą klas tworzymy grupy, tak by mógł być możliwy przepływ informacji. Moi uczniowie chętnie posyłają mi na tych grupach wyrazy sympatii poprzez uśmiechy, serduszka, które mój zwierzchnik uznał za niedopuszczalne, a odwzajemnianie tych jakże sympatycznych emotikonek za przejaw przekraczania granic. Zastanawiam się czy nie zadać mu pytania o podstawę prawną takiego ograniczenia mi serdecznych kontaktów z uczniami. Czy jakiekolwiek rozporządzenie lub wewnętrzne przepisy szkoły to regulują, a tym bardziej tego zakazują? Nie sądzę, a dzieje się tak głównie dlatego, że przecież postawa nauczyciela pełna empatii, otwartości i serdeczności ze wszech miar licuje z wykonywanym zawodem. Czyż nie tacy powinni być?! My dla uczniów, a oni dla nas. Jak ważne są relacje międzyludzkie i jak niszcząco działa na uczniów brak możliwości ich podtrzymywania boleśnie przekonaliśmy się podczas nauczania zdalnego. Wielu popadło w przygnębienie, apatię, straciło motywację do nauki mimo najszczerszych wysiłków wielu nauczycieli, którzy zresztą też starali się ten okres jakoś przetrwać. Uczniowie często podkreślali, że tęsknią za normalna szkołą, za kolegami a nawet nauczycielami. I tutaj przypomina mi się kolejny paradoks z tego nieciekawego okresu. Kiedy tylko szkoły przeszły na nauczanie zdalne, zorganizowałam dla wszystkich klas lekcje online (nawet kółko dla maturzystów). Podczas „pierwszego nauczania zdalnego” zalecenia mówiły, że priorytet mają matematyka, polski i angielski + rozszerzenia. Ale u nas na krótką chwilę wprowadzony został zakaz prowadzenia lekcji online pozostałych przedmiotów, w tym mojego hiszpańskiego. Po paru dniach zmienił się na zalecenie, więc nadal to kontynuowałam, próbując choćby w niewielkim stopniu podtrzymać kontakty i relacje z uczniami, by wytłumaczyć zagadnienia, które powinni przerobić po wysłaniu im scenariusza zajęć. Wielu nauczycieli tak właśnie robiło i było w porządku, ja jednak nie chciałam zostawić uczniów samych z językiem, który dopiero co zaczęli poznawać. Mój dyrektor był niezadowolony z tego faktu i starał się mnie skłonić bym tego zaprzestała a gdy zagrzewałam ich do nauki chcąc nagrodzić tych zaangażowanych, to mi tego zabraniał. Nadal nie bardzo rozumiem dlaczego lepsza była dla niego opcja wysyłania uczniom scenariuszy zajęć do samodzielnego przerobienia, których większość z nich i tak nie realizowała, znajdując doskonałą wymówkę do nie uczenia się, niż nauczyciel, który wspiera uczniów online i tłumaczy, który stara się z nimi być i dawać przyjemność z nauki języka, by razem móc poradzić sobie z tą traumą izolacji społecznej.
No cóż, będę się nadal starała zrozumieć zasadność zarzutów i pobudki mojego dyrektora, nota bene człowieka młodego, z poczuciem humoru, pod wieloma względami bardzo przeze mnie cenionego, a jednak nie rozumiejącego mojej szczerej, prawdziwej i bezinteresownej miłości, którą daję uczniom i językom, których uczę. Myślę, że dzięki ankietom dotyczących moich lekcji, których przeprowadzenie zasugerował mi sam przełożony, mógł on zrozumieć znikomą skalę niechęci uczniów do mnie i ogromną falę zadowolenia ze sposobu prowadzenia przeze mnie zajęć i relacji, które łączą mnie z uczniami. W owej rozmowie „na dywaniku”, zobowiązałam się do wprowadzenia autokorekty metod i działań, ale jedyne co mogę zrobić sądząc po wynikach ankiet, to wypełnić prośbę wielu z moich uczniów, by „absolutnie nic nie zmieniać, bo taką mnie kochają”. Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie starała się „pozyskać” w miarę możliwości również tych mi niechętnych (z postaw na lekcji, mowy ciała doskonale wiem kim są te osoby). Nie obiecuję mówić ciszej, nie pobudzać do śmiechu, nie mobilizować do pracy na lekcji, a jedynie dać im więcej czasu na pracę i na wypowiedź (przy jednoczesnym utrzymaniu dobrego tempa pracy na lekcji, tak by nie nudzili się ci najbardziej zaangażowani). To jest wyzwanie, ale chętnie je podejmę, by móc wykazać jak potrafię indywidualizować pracę z uczniami i mam nadzieję w ten sposób udowodnić ponad wszelką wątpliwość, że zależy mi na dotarciu do wszystkich i (co nie bez znaczenia), nie narażać się więcej na nieuzasadniony, bądź co bądź, gniew najwyższego w szkole.

O nas | Reklama | Kontakt
Redakcja serwisu nie ponosi odpowiedzialności za treść publikacji, ogłoszeń oraz reklam.
Copyright © 2002-2024 Edux.pl
| Polityka prywatności | Wszystkie prawa zastrzeżone.
Prawa autorskie do publikacji posiadają autorzy tekstów.