Czy mieliście kiedyś poczucie, jakby wasze serce pękało, stopniowo rozwarstwiało się na milion części, na milion najdrobniejszych kawałków na świecie? Drobnych, a jednak powodujących ból tak ogromny i przeszywający na wskroś, że niemożliwy do opisania, niemożliwy do wyobrażenia, niepozwalający oddychać i zwyczajnie funkcjonować? Wydawać by się mogło, że żaden normalny człowiek nie byłby go w stanie znieść, mimo że nie był to ból fizyczny i poza raną w sercu, ogromną przepaścią bez dna, nie pozostawiał żadnych śladów. Ale wy przeżywaliście ten ból. Może raz, może dwa, może więcej. Za każdym razem od nowa, za każdym inaczej, za każdym - po swojemu.
Moje serce pękało kilka razy. Pękało na kilka sposobów. I za każdym razem pękało inaczej. Pękało, bo bezpowrotnie traciło; pękało, bo było bezsilne – wobec ogromu zła, niesprawiedliwości i ludzkiej nienawiści. Pękało stopniowo, pękało mimo wszystko, pękało i... nigdy potem już nie odzyskiwało swojego dawnego kształtu. Z czasem przybierało jedynie postać zbliżoną do tej pierwotnej, ale nigdy nie było już tym, o czym kiedyś miałam nadzieję, że będzie dane mi raz na zawsze, w niezmienionej postaci. Ale nadzieja, podobnie jak wiara nie są niezniszczalne, niezatapialne niczym Titanic i dane raz na zawsze. A ja byłam pewna, że jednak tak jest. Może gdybym wiedziała wcześniej, widziałabym więcej, czułabym inaczej, myślała o tym, co wydawało się takie pewne i na zawsze... Może wtedy ból nie byłby tak silny, a łzy toczyłyby się z mniejszym drżeniem i strachem o to, że już nigdy ich nie powstrzymam? Może moje ciało przestałoby drżeć ze strachu i niepewności. Może głowa przestałaby odbijać się od myśli głuchym echem, a poczucie winy nie naginałoby wnętrza jeszcze większym ciężarem? Może.
Nie wiem, co zrobiłabym, mając świadomość zbliżającego się mojego małego, prywatnego końca świata. Nie wiem, czy patrzyłabym tak samo, czy myślałabym o wszystkim tym, o czym już myślałam. Może byłabym w zupełnie innym miejscu? Jedno, co wiem prawie na pewno (boję się słów: „zawsze”, „nigdy”, „na pewno”), to to, że mój ból zmieniał moją percepcję każdorazowo, permanentnie i poniekąd niezależnie ode mnie. Za każdym razem, kiedy wydawało mi się, że już go oswoiłam i jakoś nauczyłam się z nim żyć, modliłam się ze wszystkich sił, najgoręcej jak potrafię, choć w głuchej ciszy, aby on do mnie nie wrócił. Ale ponieważ chwilę później docierało do mnie, że w prawdziwym życiu nie jestem w stanie go uniknąć, żarliwie prosiłam o to, abym umiała go znów przetrwać; aby Bóg dał mi taką siłę, która pozwoliłaby mi albo mniej czuć albo czuć tak, żeby zrozumieć, umieć sobie wytłumaczyć, przestać się bać, uwierzyć na nowo, żyć na nowo. Nie bez sensu tak, nie rozumiejąc, nie mogąc się pogodzić, nie mogąc przestać myśleć, nie śpiąc, nie chcąc już nic.
Ale boję się. Wciąż boję się tego, że nadal nie umiem dostatecznie zrozumieć istoty cierpienia, bólu, śmierci. Chciałabym być na tyle silna, żeby dostrzec w tym wszystkim prawdziwy sens. Może nawet egoistycznie, tak prosto, po ludzku, żeby serce nie pękało. Bo przecież jest jakiś limit cierpienia, które może udźwignąć każdy z nas. Jest jakiś limit łez, które mogą wypłakać oczy. Jest limit strachu, pustki, niepewności, rozgoryczenia. Musi być, bo wtedy jakoś lżej będzie myśleć o pożegnaniu, które jeszcze może przyjdzie nam przetrwać. A więc jest jakiś limit, prawda?
Jest – odpowiedziałam sobie w duchu i głęboko odetchnęłam, stawiając kropkę nad tym wszystkim, o czym myślałam wcześniej. Spojrzałam za okno. Było ciemno, mrocznie i niepewnie. Dodałam jeszcze kilka kropek na końcu zdania... Tak na wszelki wypadek. Tak, żeby trochę zakląć rzeczywistość. A trochę, żeby nie pozwolić jej znów mnie zaskoczyć. Bo nie chcę znów (musieć) sklejać od nowa...