W Górach Sowich spędziliśmy mnóstwo dni. Zamarzyło nam się pojechać w Sudety Środkowe i odwiedzić województwo dolnośląskie. Każdego dnia bezlitośnie skwarzyło rozżarzone słońce, a my byliśmy bezradni wobec jego siły. Rozdygotane powietrze rozpływało się falami na boki, powodując zawroty głowy. Chodząc nie traciliśmy nadziei, powtarzając sobie bezdźwięcznie, że pogoda w końcu musi się zmienić na lepsze. Nasza wspinaczka na pewno nie jest bezsensowna. Góry, z wyjątkami polan, w okolicach szczytowych i przełęczy porastał całkowicie bór świerkowy, z rzadko występującymi naturalnymi buczynami i cisami. Od napotkanych wrocławian dowiedzieliśmy się, że punkty widokowe mieszczą się na wieżach widokowych, na skałkach lub na szczytowych polanach. Góry Sowie stanowią najstarszą część Sudetów i są zbudowane głównie z prekambryjskich gnejsów. Niekiedy obserwowaliśmy nieziemskie wschody słońca. Czasem czmychał nam spod nóg wystraszony królik. W górze szybował: a to piękny sokół, a to okazały sęp. Czasami jakiś kamień bezszelestnie zsuwał się w dół. Gdy wreszcie dotarliśmy na ostatnią półkę skalną, rozpaliliśmy ogień, by się rozgrzać. Noce w górach były bardzo zimne. Leżeliśmy w cieplutkich śpiworach na rozścielonych kocach i karimatach. Kilka ściszonych głosów nuciło ulubioną melodię. W czasie uciążliwej drogi wszyscy bardzo schudli. Byli spaleni słońcem, zszarzali, jakby spopieleni. Rozhulany wiatr zszarpał nieco nasze ubrania. Nie mieliśmy już za wiele bezcennej nadającej się do picia wody. Póki co, roztarłem ostatnią kroplę z butelki na spierzchniętych wargach. Dobrze, że nasza wędrówka powoli się kończy. Chyba pora wrócić do domu.