Przebrzmiały już dzwonki obwieszczające rozpoczęcie kolejnego roku szkolnego. Dla części sześciolatków skończyło się beztroskie dzieciństwo, a nadszedł czas realizowania obowiązku szkolnego. Melodyjne dźwięki odmierzające czas lekcji i przerw, po ponad trzydziestu latach pracy pedagogicznej, nie robią na mnie wrażenia. Doskonale jednak pamiętam te, które działały na emocje: pierwszy wprowadzał mnie w progi szkoły jako uczennicę, następny jako nauczycielkę, a trzy kolejne sygnalizowały rozpoczęcie nauki przez trójkę moich dzieci. Bycie nauczycielką i rodzicem to niezły punkt obserwacyjny do diagnozowania kondycji polskiej oświaty i prób jej reformowania, w tym pomysłu wprowadzenia w szkolny dryl sześciolatków.
Ministerialna reklama zachęcająca rodziców, by zerwali z tradycją i posłali swoje sześcioletnie dzieci do klasy pierwszej, dając im tym samym szansę na lepszy rozwój, do mnie nie przemawia, chociażby dlatego, że promowane osiągnięcia tj. poznawanie cyfr i liter realizowane jest w klasach „zerowych”, a poznawanie świata dokonuje się bez pomocy szkoły. Suma doświadczeń nabywanych przez dzieci od urodzenia to edukacja, która dla jednych jest łatwiejsza, innym może sprawiać trudności, bo uzależniona jest od wielu czynników, w tym predyspozycji i zaangażowania rodziców w intelektualny rozwój sowich pociech.
Przez lata pracy miałam możliwość obserwować w zespołach klasowych „rodzynki” w postaci uczniów rok młodszych od pozostałych. Przyznać muszę, że często poziomem wiedzy i umiejętnościami przewyższali starszych kolegów, a nawet byli klasowymi prymusami. Podkreślam, były to jednostki. Z trójki własnych dzieci rok wcześniej do szkoły mogłabym posłać najstarsze, młodsze miałoby pewnie problemy z koncentracją i dyscypliną, trzecie nawet w przedszkolnej „zerówce” nie potrafiło integrować się z grupą, a każde wyjście do przedszkola wiązało się ze stresem skropionym łzami, czasami problemami ze snem, zaburzeniami łaknienia.
Uważam, że narzucenie przez MEN obowiązku szkolnego sześciolatkom nie jest dobrym pomysłem, w tej kwestii decydować powinni rodzice, bo to oni znają najlepiej swoje dzieci i wraz z nimi ponosić będą konsekwencje wprowadzanych przez władze reform, a mogą być one bardzo poważne. Uczniowie na każdym poziomie edukacyjnym mocno przeżywają porażki szkolne, które bardzo często są wynikiem braku dojrzałości intelektualnej i emocjonalnej, a niestety, do ich negatywnych skutków zaliczyć należy między innymi obniżoną samoocenę, nerwice szkolne i ogólną niechęć do nauki oraz szkoły jako instytucji. Znajduje to potwierdzenie w niemal hurtowo wystawianych przez poradnie psychologiczno – pedagogiczne opiniach stwierdzających u uczniów różne dysfunkcje intelektualne, rozwojowe oraz fobie szkolne, zobowiązując przy tym nauczycieli do zróżnicowania wymagań edukacyjnych, a co za tym idzie kryteriów oceniania.
Przez lata pracy miałam okazję spotkać uczniów, którzy jeszcze w wieku przedszkolnym wiedzą i umiejętnościami wyróżniali się wśród rówieśników, ale i takich, którym z trudem przychodziło sprostać podstawowym obowiązkom. Przychodzi jednak czas, że dysproporcje wyrównują się, a pociechy, o których edukację rodzice już zaczynali się zamartwiać, dorównują tym pozornie zdolniejszym, a nawet osiągają lepsze wyniki. Prawda jest taka, że w życiu małego człowieka każdy dzień, tydzień, miesiąc, rok ma ogromne znaczenie. - Czy taką zmianę należy rozpatrywać w kategoriach cudu? - Na pewno nie. Niektóre dzieci do obowiązków szkolnych dojrzewają wcześniej, inne później. Na pewno nie bez znaczenia jest środowisko, w którym dorastają, wsparcie edukacyjne oferowane przez przedszkola i tego, moim zdaniem, należało się trzymać. Obowiązek szkolny to inny rodzaj działań i metod, niby zbliżony, a jednak wprowadzający odmienne kryteria i zasady. Praca z dziećmi to nie tylko przygotowanie pedagogiczne, ale także analityczne i taktownego podejścia do każdego ucznia, bowiem łatwo w dziecku zniszczyć poczucie własnej wartości, trudno je odbudować. W trzydziestoosobowych klasach praca nie jest łatwa, indywidualizacja nauczania praktycznie niemożliwa. Pamiętać należy i o tym, że w klasach młodszych nauczyciel musi być nie tylko pedagogiem ale także matką, pielęgniarką i pocieszycielką, bo nie jeden siedmiolatek, tym bardziej sześciolatek, z tęsknoty za mamą lub z powodu niepowodzeń w kontaktach koleżeńskich zalewa się łzami zamiast uczestniczyć w przygodzie nazwanej w telewizyjnej reklamie „odkrywaniem liter i cyfr”.
Z zawodowej ciekawości staram się poznać opinie rodziców postawionych przed dylematem posłać dziecko do szkoły czy zostawić w przedszkolu. Osobiście optuję za drugą wersją. Niemniej wsłuchuję się w argumentację tych, którzy twierdzą, że sześciolatek w szkole to bardzo dobry pomysł. Tak zdecydowane stanowisko zajmują rodzice wyjątkowo uzdolnionych dzieci lub w inteligencję sowich potomków wierzący. Jedna z matek, której córka uczęszczała do prywatnego przedszkola, następnie w drodze eliminacji dostała się do prestiżowej „zerówki” stwierdziła, że ona do szkoły posłałaby już pięciolatki. No cóż, bardzo radykalna wypowiedź, ale i egoistyczna, bo cóż mają zrobić rodzice, których pociechy aż tak hojnie nie zostały obdarzone przez los, a proces edukacyjny bywa dla nich drogą przez mękę, bo nie tylko tabliczka mnożenia wydaje się być przeszkodą nie do pokonanie, ale i nauka czytania sprawia poważne trudności mimo pomocy rodziców i życzliwości nauczycieli. Szkoła to prawdziwy poligon doświadczalny, na którym łatwo zdiagnozować ilu absolwentów poszczególnych etapów edukacyjnych ma poważne problemy nie tylko z czytaniem ze zrozumieniem, liczeniem czy ułożeniem kilkuzdaniowej spójnej wypowiedzi, a nie są to sporadyczne przypadki. Potwierdzeniem takiego stanu rzeczy są chociażby wynik corocznych testów sprawdzających poziom wiedzy i zdobytych przez uczniów umiejętności.
Podsumowując swoje refleksje na temat sześciolatków w szkole wypowiadam się jako matka i nauczycielka. Nie widzę przeszkód, żeby uczniem klasy pierwszej został zdolny i bystry sześciolatek, ale niech o tym zadecydują rodzice, bo oni najlepiej znają swoje dzieci i ich potrzeby. To prawda, że szkoła nie zabiera dzieciństwa, stawia jednak wymagania, do których realizacji trzeba dorosnąć intelektualnie i emocjonalnie. Indywidualizację nauczania należy rozpocząć przy naborze do szkoły podstawowej, takie jest moje zdanie.