X Używamy plików cookie i zbieramy dane m.in. w celach statystycznych i personalizacji reklam. Jeśli nie wyrażasz na to zgody, więcej informacji i instrukcje znajdziesz » tutaj «.

Numer: 20069
Przesłano:
Dział: Proza

Praca konkursowa o J. Korczaku

Kolejny dzień życia Mieczysławy już dawno zakończył swoją ciężką pracę. Teraz królowała noc. Stała przy oknie z nosem wlepionym w szybę i obserwowała oznaki jej piękna. Niezliczony rój gwiazd pokrywał niebieskie tło. Jedne świeciły mocnym, wręcz oślepiającym blaskiem, inne słabły, przez co stawały się być mniejsze od tych pozostałych, które górowały nad nimi swoją wielkością i siłą blasku. Ludzie spoczywali na swoich wygodnych łóżkach. Magia snu od dawna opętała ich myśli, w których pojawiały się i znikały na przemian niepojęte dla nich obrazy. Cicho i ciemno...Wiedziała, że jest pięknie. Nie potrafiła jednak znaleźć w sobie sił, które zatrzymałyby jej myśli wciąż skłębione wokół jednego obrazu-Dorota siedząca w kącie swojego pokoju. Wyobrażała sobie, że mieszkanie, w którym spędza swoje życie ta dziewczyna musi być skromne, wypełnione starymi meblami i oknami...tak, to muszą być okna zupełnie zwyczajne, takie, które można spotkać we wszystkich przeciętnych mieszkaniach, w których dotąd brakowało pieniędzy na wmontowanie plastikowych, uważanych przez większą część społeczeństwa za rzecz niezbędną, kształtującą obraz współczesnego, średnio zamożnego świata.
Przeszło dwudziestoletni staż pracy w zawodzie nauczyciela uczynił z Mieczysławy osobę, która niczym medium w seansie spirytualistycznym nawiązywała kontakt z tymi, których nie ma, ona jednak łączyła się poprzez współodczuwanie z tymi zagubionymi uczniami, których inni nie dostrzegali. Tyle lat w niewielkiej szkółce im. Janusza Korczaka w Przybrodziance wyostrzyło jej zmysły. Ona czuła i widziała to, czego inni jeszcze nie zauważyli, nie chcieli zauważyć lub nie potrafili nazwać. A to się już działo, to już narastało, malowało na twarzy Doroty rysy, które ukazywały Mieczysławie wszystko to, co ta drobna, inteligentna dziewczyna próbowała skutecznie zamaskować. Dostrzegała jej smutek od pewnego czasu, chociaż dziewczyna zawsze tłumaczyła go krótkimi, ale prawdopodobnymi frazesami, w które wierzyli WSZYSCY, które WSZYSCY przyjmowali bezpośrednio po usłyszeniu za prawdziwe, za dziejące się tu i teraz...-Ja już naprawdę jadłam śniadanie...na tamtej przerwie-tłumaczyła, gdy nauczyciel WF-u widział jej bladą twarz i apatyczne, pozbawione sił ruchy. Ale te frazesy dla Mieczysławy brzmiały nie tak, jak brzmieć powinny, jak gdyby zostały wypowiedziane dla zatajenia prawdy...ale jakiej? Tak...jutro z nią porozmawiam, koniecznie-pomyślała Mieczysława ciągle wpatrując się w noc, która przestała być niemożebnie pięknym obrazem, lecz przeistoczyła się w wizerunek tej drobnej, bladej istoty ubranej czysto, chociaż zawsze tak samo. Tak-myślała dalej Mieczysława-jak mogłam dopiero teraz zwrócić na to uwagę?!Przecież od początku roku szkolnego minęły trzy miesiące, a ja nigdy nie widziałam, by Dorota kiedykolwiek cokolwiek jadła! Ubrana zawsze w granatowy sweter, spodnie rurki-czarne, a na sweter przywdziewa polarową bluzę. Uczesana w kucyk. Tak...zawsze w kucyk. Buty...trampki. Czarne. I te oczy, i ten smutek... Boże! Jak mogłam tego nie zauważyć wcześniej! Nie spała. Nie mogła. Pragnęła, by nastąpił czas, gdy przekroczy próg szkoły. Wtedy natychmiast pobiegnie do Doroty. Potem pedagog-a może odwrotnie...? Zegar wybijał miarowo czas, ani wolniej, ani szybciej-wciąż tak samo źle-bo wolno, za wolno...Do pracy biegła. W pokoju nauczycielskim była pierwsza, nie zdążyła odwiesić jesiennego płaszcza, gdy usłyszała pukanie do drzwi. To Gabrysia, zawsze uśmiechnięta trzpiotka klasowa stała ze spuszczonym wzrokiem, a obok niej wielki, tajemniczy worek. Mogę z panią porozmawiać?-rozpoczęła, podnosząc zalokowaną filuternie głowę otoczoną czarną opaską podtrzymującą loki. Nim usłyszała odpowiedź stały już twarzą w twarz w pomieszczeniu znajdującym się nieopodal, w którym stało ksero, czynne w szkole od godz. 9.00. Uczniowie zaczęli się schodzić do szkoły, więc było to jedyne miejsce, w którym nikt nie mógł im przeszkodzić. Mieczysława czuła, że coś się stało...coś złego, czego-być może-mogła uniknąć...Widziała już taki wzrok tej klasowej śmieszki tylko raz-gdy przyszła powiadomić nauczycielkę o chorobie swojego ojca, który zmagał się wówczas z rakiem krtani. Teraz patrzyła na nią podobnie, wtedy jednak widziała oprócz smutku w jej oczach jeszcze bezradność, której teraz nie dostrzegła. Bo Dorota, proszę Pani-mówiła-...bo ona...nie ma czego jeść, bo ja to wiem...bo my już to wiemy, to znaczy my, no że klasa wie i my tak myśleliśmy o tym, my wszyscy, żeby jej pomóc i my...to znaczy klasa wczoraj razem wymyśliliśmy sposób...to znaczy wiemy, że chcemy jej pomóc i wiemy, jak-ciągnęła swoją wypowiedź pozbawioną składni dziewczyna, ale Mieczysława nie zwróciła na to uwagi. Zapamięta wszystko, co jej powiedziała do końca swojego życia. Dla niej była to piękna, bo wypowiedziana sercem, prawda. Z wypiekami na twarzy opowiedziała o niezapowiedzianej wizycie w domu koleżanki, do której przyszła w celu odprowadzenia jej małego, 6-letniego braciszka. Zachariasz zgubił się, gdy pobiegł za starszymi kolegami, właściwie nie wiadomo, gdzie, gdyż łkając nie mógł tego precyzyjnie określić i w jakim celu, wiadomo jednak, że opuścił plac zabaw znajdujący się przed starym blokiem, którego nie miał opuszczać. Gabrysia akurat wracała z biblioteki, gdy zauważyła płaczącego chłopca, którego zdążyła kiedyś poznać. No więc odprowadziła go pod same drzwi-a że były otwarte, przekroczyła ich próg. Wyjaśniła, że to, co ujrzała-przeraziło ją, pamiętała, że stała skamieniała od biedy, której tak naprawdę nigdy sama nie doświadczyła. A było jej wszędzie pełno. Widziała, jak głodny Zachariasz otwiera lodówkę i wyjmuje z niej margarynę, jedyny produkt, który wypełniał jej ogromną pustkę i krzyczy:-Mami, mami...jeść!-a potem wyjmuje z szafki chleb domagając się przygotowania go przez mamę, której akurat nie było w domu. Z pokoju przylegającego do kuchni, pierwszego pomieszczenia ukazującego się po przekroczeniu progu mieszkania, wybiegła zatroskana o brata Dorota, która słysząc go natychmiast krzyknęła:-Boże! Gdzież ty byłeś!-i zaczęła właściwie biec w jego stronę. Ale gdy weszła do kuchni, nie powiedziała już nic, bo zobaczyła najpierw Gabrysię i jej wielkie z litości oczy. A Dorota stała tam, pierwszy raz nie w tym swoim polarze, tylko w wyblakłej, starej sukni odkrywającej jej wychudzone ramiona. Zachariasz sam smarował sobie niezdarnie margaryną kanapkę chleba, prawie ją zjadł z apetytem, nim Gabrysia zdołała powiedzieć:-Damy radę, zobaczysz...Potem zaczęły rozmawiać-to znaczy Dorota mówiła o tym, że nie chce żyć, bo skazana jest na biedę, tak jak cała jej rodzina i nikt jej nie może pomóc i chociaż brzmi to egoistycznie, to ona już nie wytrzyma...i że patrzyła kilka razy na okno swojego pokoju z takim złowrogim spokojem, bo wierzyła, że to właśnie okno może być końcem bólu, że może być drogą do chwil błogiej, niebiańskiej beztroski, do bezkresnej wolności od niekończących się cierpień. Wyznała, że na tym parapecie stała już wiele razy, myśląc wówczas tylko o tym, by jej noga, całkiem przypadkowo, ześlizgnęła się z tego zeskrobanego parapetu w stronę znajdującego się niżej chodnika. A Gabrysia mówiła jej, że wszystko się ułoży, że ona coś wymyśli...I wymyśliła...Wie pani co?-mówiła przekonana o słuszności swoich słów Gabrysia-my pamiętamy, to znaczy my-klasa, jak wiele razy powtarzała pani słowa Korczaka: „Byłem osobą małą, ale odważną”. I my poszliśmy w jego ślady. Każdy ma przynieść do szkoły ubrania dla Doroty lub Zachariasza...my ich mamy za dużo w domu, proszę pani każdy z naszej ID ma ich za dużo i my to teraz dopiero zrozumieliśmy, gdy poznaliśmy historię koleżanki-powiedziała wskazując wielki wór zasłaniający nogi.-I my jeszcze umówiliśmy się, że każdego dnia jeden z nas, z tej naszej ID przyniesie więcej śniadania, żeby dla Doroty starczyło, my już, proszę pani, ustaliliśmy taką kolejność, taką listę...wie pani, kto kiedy przynosi kanapki...I my jeszcze tak uzgodniliśmy, gdyby pani mogła, bo w szkole są takie rady pedagogiczne, czy my byśmy mogli...to znaczy nie my, ale rodzice nasi...bo my też im powiedzieliśmy i oni nam pomogą, żebyśmy...to znaczy my piekli placka, zawsze jednego na taką radę dla nauczycieli...taką pedagogiczną radę...i żeby, kto chce, oczywiście, kupił-za dowolną kwotę, oczywiście...kawałek placka...i my to zliczymy...no i dla rodziny Dorotki...Mieczysława słuchała i wiedziała, że ta jej klasa ID wchłonęła tę Korczakowską ideę głoszącą, że: „nie ma dzieci, są ludzie”, że nauczyła ich-prowadząc Dzień Patrona, że: „nie ma dzieci-są ludzie, ale o innej skali pojęć, innym zasobie doświadczenia, innych poglądach(...)’’ Pomyślała tak...i zapłakała. Ale to były naprawdę dobre łzy...a potem? A potem wszyscy żyli długo i szczęśliwie-jak w bajce...chociaż to nie była przecież bajka, to było życie.

O nas | Reklama | Kontakt
Redakcja serwisu nie ponosi odpowiedzialności za treść publikacji, ogłoszeń oraz reklam.
Copyright © 2002-2024 Edux.pl
| Polityka prywatności | Wszystkie prawa zastrzeżone.
Prawa autorskie do publikacji posiadają autorzy tekstów.