Chcę opowiedzieć moją krótka przygodę z metodą nauki czytania Glenna Domana.
Jestem nauczycielką wychowania przedszkolnego. We wrześniu 2008 roku do mojej grupy 4 i 5 latków trafiła 5-letnia Dziewczynka ( urodziny obchodzi w listopadzie) . Edukację przedszkolną zaczęła rok wcześniej w grupie młodszej , prowadzonej przez moją koleżankę, ale z powodu dużej absencji chorobowej –astma oskrzelowa- praktycznie do przedszkola nie uczęszczała. Dziewczynka była bardzo wysoka – najwyższa w grupie-ze znaczną nadwagą- mama twierdziła, że to skutek zażywania sterydów, którymi leczono astmę ;sprawiała wrażenie zaspanej, nieobecnej. Niepokoił mnie ciągły uśmiech goszczący na jej twarzy, zupełnie niezależny od sytuacji. Po kilku miesiącach Dziewczynka bardzo dobrze zaadaptowała się do pobytu w grupie, była lubiana przez dzieci, często wybierana w zabawach. Zabawy, w których dzieci muszą kogoś wybrać są dla mnie zawsze znakomitym testem socjometrycznym. Jeżeli zauważam, że któreś dziecko jest notorycznie pomijane, na jakiś czas zaprzestaję tego typu działań. Gdy zadawałam dzieciom pytania, stawiałam jakiś problem do rozwiązania ,Dziewczynka zawsze zgłaszała się ,ale jej odpowiedzi najczęściej nie miały związku z treścią pytania. Był to dla mnie pierwszy sygnał, żeby dokładniej się jej przyjrzeć. Zwykle tzw nowym dzieciom daję trochę czasu, żeby „okrzepły” w przedszkolu, zanim zabiorę się za stawianie jakichś hipotez na temat ich rozwoju. Bardzo zaniepokoiło mnie badanie myślenia matematycznego – metodą E.Gruszczyk –Kolczyńskiej, które wskazało, że dziewczynka w grudniu ( skończone 5 lat) „dziecięce liczenie” ma na poziomie dziecka 2,5 letniego. Zaczęłam intensywną pracę z Dziewczynką, jednocześnie sugerując mamie potrzebę wykonania pogłębionych badań w Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej. Mama poszła z dzieckiem do poradni, jednak do końca roku szkolnego nie mogłam od niej uzyskać żadnych wiadomości na temat treści dokumentu, który z tej poradni otrzymała. Nie drążyłam tematu, mama najwyraźniej unikała rozmów na ten temat. Postanowiłam intensywniej pracować z Dziewczynką, mała zaczęła robić postępy. Jej wypowiedzi nabierały sensu, zdania były coraz dłuższe i stawały się poprawne w sensie logicznym i gramatycznym . Bardzo lubiła ze mną rozmawiać, opowiadać o swoich przygodach z życia codziennego.
W dalszym ciągu była pogodna, miła. W moim przedszkolu panował do niedawna zwyczaj, że nauczyciele byli przypisani do grupy wiekowej, nie szli z dziećmi od maluchów do zerówki. Stało się tak, że jedna z koleżanek (prowadząca zerówkę ) bardzo poważnie zachorowała i to mnie w udziale przypadło prowadzenie tej grupy. Bardzo chętnie „przeszłam” do zerówki, bo były tam moje dzieciaki, mogłam finalizować „rzeczy”, które rozpoczęłam w poprzednim roku. Dziewczynka znowu trafiła do mojej grupy. Szczęśliwie zaczęła u nas pracę znakomita psycholog, która wprost fenomenalnie nawiązywała kontakty zarówno z dziećmi jak i z rodzicami. Mama Dziewczynki otworzyła się , zaczęła z nami współpracować. Okazało się ,że dziewczynka otrzymała orzeczenie o upośledzeniu umysłowym w stopniu lekkim. Nie pasowała mi ta ocena coraz bardziej, bo Dziewczynka zaczęła robić postępy. Nie były to jakieś spektakularne sukcesy na tle grupy, ale codziennie zauważałam postęp. Pracowałam z nią nadal bardzo intensywnie, tak jakbym o orzeczeniu nie wiedziała. Dziewczynka zaczęła doskonale rozwiązywać zagadki, zaczęła dostrzegać związki przyczynowo-skutkowe, ruszyło jej myślenie matematyczne, rozpoznawała litery, zaczęła dzielić wyrazy na sylaby- nie głosowała, uczyła się na pamięć wierszyków i piosenek – dłużej niż inne dzieci- ale za to z dobrym skutkiem.. Nawiązywała znakomite relacje rówieśnikami, była zapraszana na urodziny. Po rozmowach z naszą psycholog i swoich obserwacjach wiedziałam, że dziewczynka ma bardzo poważnie zaburzony słuch fonemowy ( na poziomie analizy i syntezy wyrazów), oraz bardzo słaba pamięć krótkotrwałą( roboczą) Na koniec zerówki musiałam ocenić jej dojrzałość szkolną. Głos wewnętrzny podpowiadał mi, że wystąpienie o odroczenie obowiązku szkolnego byłoby krzywdzące dla Dziewczynki. Poradziłam mamie zapisanie dziecka do klasy integracyjnej w pobliskiej szkole podstawowej. Mama tak uczyniła. Pożegnałyśmy się ze łzami na zakończenie roku i nasze drogi rozeszły się.( Tak wtedy myślałam).
W tym roku szkolnym , pod koniec września, mama Dziewczynki przyszła do mnie i spytała, czy nie podjęłabym się pracy z jej córką. Chodziło o odrabianie lekcji i naukę czytania. Zgodziłam się .
Dziewczynka jest w drugiej klasie. Zna wszystkie litery, poprawnie przepisuje wyrazy tablicy, z książki, z kartki. Nie robi błędów, jednak nie wie co pisze. Czyta i pisze cyfry, liczy na konkretach, rozwiązuje proste zadania z treścią. Bardzo przeżywa wszystkie porażki, ma motywację (trochę jej się dziwiłam, że jeszcze ma). W szkole ma dodatkowe zajęcia reedukację, rewalidację, pracuje z nią nauczyciel wspomagający. Z uporem maniaka wszyscy pracują na sylabie i głosce.. Dziewczynka czyta sylaby, jednak nie składa ich w wyrazy. Gdy w ramach odrabiania lekcji , układałyśmy tekst zadanej pracy domowej z religii,
( Dziewczynka miała ułożyć modlitwę, w której o coś prosi Boga) powiedziała, że chce umieć czytać. W ty momencie postanowiłam, że to koniec. Jeżeli nie przerwę tego błędnego koła wokół analizy i syntezy wyrazów, to zaprzepaszczę to co w dziecku jeszcze się tli- nadzieja i chęć. Przejrzałam wszystkie możliwe globalne metody nauki czytania. Metoda Glena Domana przemówiła do mnie najbardziej. Dziewczynkę można potraktować jak dziecko z uszkodzonym mózgiem. Na pewno uszkodzona jest korowa część analizatora słuchowego odpowiedzialna za analizę i syntezę wyrazów. Przekonałam mamę do zakupu I zestawu do nauki szybkiego czytania. Było to w połowie października. Teraz mamy styczeń. Przerabiamy II zestaw- wczoraj doszłyśmy do 57 karty z prostymi zdaniami. Wiem, że nie stosuję się do metodycznego rytmu zawartego w instrukcji. Robimy to szybciej, więcej, powtarzamy- tego nie każą robić. Dziewczynka zaczyna czytać. Ja czuję się trochę samotna, bo nie bardzo mam z kim o tym rozmawiać, poradzić się czy robię dobrze, czy znowu nie robię dziecku krzywdy.
Cały czas śledzę literaturę poświęconą temu zagadnieniu. Spotykam się zarówno z zachwytem , jak i z głosami bardzo krytycznymi . Np. wielu polskich neurologopedów wypowiada się ,że z uwagi na fleksyjność języka polskiego , metoda Domana nie ma w Polsce szans na powodzenie. Stoję przed wyborem – utrzymywać kierunek terapii, który prowadzi w ślepą uliczkę – dziecko nie robi postępów- za to jest postrzegany przez fachowców jako słuszny, czy też pójść pod prąd , dając dziecku możliwość czytania , chociaż na najprostszym poziomie. Podbudowała mnie trochę zaprzyjaźniona psycholog, znająca Dziewczynkę. Jeżeli dziecko odnosi sukcesy i jest chętne , to znaczy, że nie robię mu krzywdy. Trochę niepokoi mnie dużą niecierpliwość bliskich Dziewczynki, którzy zobaczywszy sukcesy , chcieliby mieć już, teraz , natychmiast dziecko pięknie czytające. Nie dziwię im się z drugiej strony, bo tak długo czekali i przybliżali się do myśli, która brzmiała dla nich jak wyrok- dziecko nigdy nie będzie czytać. Sama mam wątpliwości, czy Dziewczynka kiedykolwiek będzie potrafiła przeczytać coś co wykracza poza zestaw. Zestawy można co prawda rozbudowywać, tworzyć maksymalnie dużo połączeń wyrazów, we wszystkich możliwych konfiguracjach. Czy dziewczynka będzie kiedykolwiek potrafiła czytać abstrakty? Myślę, że nie, ale jeżeli stworzymy jej bazę wystarczającą do sprawnego poruszania się po języku polskim – to i tak dużo. Jeżeli dokładnie przyjrzymy się umiejętnościom czytelniczym naszych gimnazjalistów, czy nawet maturzystów, ich umiejętności czytania ze zrozumieniem i ogólnie kiepskiemu poziomowi czytelnictwa w Polsce, to może damy szansę dziecku czytającemu duże teksty ze zrozumieniem (Dziewczynka nie zapamiętuje wyrazów, znaczenia których nie rozumie) żeby nazwać je osobą czytającą?
Nie chciałabym zamienić się w nauczycielkę, którą otoczenie postrzega jako nawiedzoną , głoszącą teorie, że niemożliwe staje się możliwe. Marzy mi się aby powszechne stało się dostosowywanie metod nauczania do możliwości dziecka. Na uczelniach pedagogicznych uczą nas tego i w czasie studiów, jest to oczywiste. Gorzej , gdy stajemy przed grupą dzieci i prawdą okazuje się, że każde z nich jest inne, że 33 osoby w grupie przedszkolnej ( tyle mam w tym roku), to naprawdę 33 odrębne byty, wymagające pełnej indywidualizacji nauczania.
Elżbieta Foszner, nauczycielka wychowania przedszkolnego, terapeuta dziecięcy
Przedszkole Miejskie nr 2 w Legionowie.