Stary zegar z wahadłem wskazywał godzinę szóstą pięćdziesiąt sześć. Król Jerzy Wielki obudził się tego poranka w humorze nie do pozazdroszczenia. Śniło mu się, że przerażający, nieobliczalny, siedmiogłowy stwór porwał jego ukochaną córunię Klaudię. Czym prędzej włożył swe żółciutkie bambosze w ciemnozielone prążki i z nieziemskim wrzaskiem począł biegać po korytarzach swego zamczyska. W ślad za nim podążyła zatrwożona służba, która nie wiedziała, cóż to się wydarzyło. Zapanował taki harmider, że zatrzęsły się grube mury królewskiego pałacu. Z brązowo-białych ścian osunęły się portrety z wizerunkami przodków. Z półek pospadały chińskie filiżanki i hiszpańskie talerzyki. Zapanował kompletny chaos. Służba rozbiegła się w różnych kierunkach. Władca z rozmachem otworzył przeraźliwie skrzypiące drzwi i stanął jak wryty. Pośrodku komnaty siedziała po turecku księżniczka i spokojnie wsłuchiwała się w tony utworu Piotra Czajkowskiego pt. „Śpiąca królewna”. Ojciec odetchnął z ulgą, po czym ucałował najdroższą córeczkę i w lepszym już humorze powrócił do swoich ważnych obowiązków.