W książce "Sto zabobonów" Ojciec Józef Maria Bocheński przedstawiając sprawę humanizmu mówi tak: "Gdyby krokodyle mogły filozofować, utworzyłyby zapewne krokodylizm, bo to przecież tak przyjemnie uważać się za coś bardzo wzniosłego". Autor tych słów onegdaj należał do najznakomitszych logików XX wieku, mówię w czasie przeszłym nie dlatego, że był on z własnej winy stracił to szczególne wyróżnienie nieba, ale dlatego, że to ostatnie już dość dawno samo o jego duszę się upomniało, trudno więc przypuszczać by, kiedy to pisał, z prawdą się mijał, co z resztą czytelnik sam może ocenić, ważąc przedstawione przezeń w tej sprawie argumenty. Mówiąc krótko, humanizm jako ubóstwienie człowieka, nawet pisanego przez wielkie "C", jest nie do utrzymania, i jako taki jest zabobonem. Czy wobec tego, to umiłowane dziecko Renesansu i spadkobierca fortuny Oświecenia wszelkie prawa do włości togą rektorską, wypożyczonym frakiem Klubu Seniora, kapeluszem czerwonego kapturka pierwszoklasisty okrytych bezpowrotnie traci?! Z całą pewnością nie, czego też definitywnie wspomniany o. Bocheński nie twierdzi, trzeba tylko pamiętać, że " Niema rzeczywistości samej w sobie, są tylko obrazy widziane z różnych perspektyw" (A. Einstein).
Najpierw spróbujmy się ustosunkować do pojęcia "Rzeczpospolita humanistów", choć może to brzmieć dość dziwnie, to sama wariancja semantyczna nie czyni takowej próby bezsensowną, bo jak zauważa cytowany już o. Bocheński, logarytm można nazwać krową, bez sankcji popełnienia błędu logicznego, o ile znaczenie słowa "krowa" zostanie zdefiniowane w sensie, w jakim zamierzamy go używać. Twierdzi się, przeto, iż "Rzeczpospolita humanistów" swoje granice trzema generatorami określa. Są to w kolejności alfabetycznej nauka, prawo, sztuka. Oczywiście nie każdy, kto naukę uprawia, jest humanistą w sensie, w jakim potocznie ów termin się rozumie czy nawet w takim znaczeniu, jakie, powiedzmy, historyk idei ustali. Na pewno będzie to filozof, nie mniej psycholog, czy wreszcie socjolog i pedagog. Jednak konia z rzędem temu, kto wskaże pośród adeptów filozofii, tego, który zasadnie z miana filozofa ma prawo korzystać?! Czy jest nim ten, kto wiedzę filozoficzną na wydziale filozoficznym uniwersytetu czy w ramach studiów kierunkowych na uczelni pedagogicznej zdobył? Zakładając, że to pierwsze, to czy jest nim ten, który na zmywaku wuja Sama stoi, czy ten, co zdetronizowanej królowej wiedzy, filozofii, uniwersyteckimi wykładami blask próbuje przywrócić? Gdyby jednak ten ostatni miał to prawo, by filozofem go zwano, to czy nie traci go na rzecz redaktora, powiedzmy, Gazety Wyborczej, który o filozofii pisząc produkuje więcej niż śniło się filozofom, bo sam, akademik, oprócz dysertacji naukowej wymaganej stopniem awansu zawodowego nic więcej nie napisał?! Niechby praca pokroju Traktat logiczno-filozoficzny była jego, nauczyciela akademickiego, to czy ktoś inny ponownie stawiający sobie, ze śmiertelną powagą, Leibnizjańskie pytanie: "dlaczego istnieje raczej coś niż nic", filozofem "gorszym" czy w ogóle filozofem nie jest?! Każdy więc, kto o sens własnego życia, porządku rzeczy, celu wszechświata pyta, tytuł niezbywalny do miana filozofa wydaje się mieć, a tym samym granice "Rzeczpospolitej humanistów" poszerza i umacnia. "Jak już powiedziałem, każdy człowiek jest w pewien sposób filozofem i ma własne koncepcje filozoficzne, którymi kieruje się w życiu. W taki czy inny sposób kształtuje swój światopogląd i udziela sobie odpowiedzi na pytanie o sens własnego życia: w takim świetle interpretuje swoje osobiste doświadczenia i kieruje swym postępowaniem" (Jan Paweł II, Fides et racio 30).
Powie ktoś, ze stąd, iż mój sąsiad potrafi własne kury policzyć nie wynika jeszcze, że jest ekonomem. To rzecz nie budząca raczej sporów, że pod pojęciem filozofa rozumie się bardziej kogoś, kto książką czy wykładem pytania w stylu: czym jest dobro, a czym zło, stara się w świetle rozumu naturalnego, niekiedy nie wykluczając Bożej iluminacji czy słowa z wysoka pochodzącego, nam przybliżyć. Tak też humanizm, to bardziej sprawa Apolla niż Hefajstosa, choć filozofia na garnkach, butach, stołkach za czasów wielkiego brzydala, Sokratesa, dochodziła do samozrozumienia. Paradoksalnie również humanizm Einsteina doszedł do głosu za sprawą sławy jego "fizykalnego" geniuszu, stąd jego zapytanie "Jak to się dzieje, że nikt mnie nie rozumie, a wszyscy mnie uwielbiają"?
Drugim z generatorów ziem zdobycznych humanizmu jest prawo. Co ma piernik do wiatraka, a prawo do humanizmu? A mało to się słyszy, że jest ono bezduszne czy wręcz nie ludzkie! Prawo nie dość, ze ma nie przeszkadzać sprawie Człowieka, to jeszcze ma ją wspierać, dlatego kardynalne znaczenie ma tu prawo do wolności słowa i wyznania oraz kompatybilnego z nim prawa do edukacji. Jeżeli prawo funduje się na niezbywalnej godności osoby ludzkiej, a wiatry historii nie są jej przeciwne, wtedy jest pewność, ze warunki życia społecznego wraz z obroną interesów jednostki są zabezpieczone, czyli podstawowy cel prawa został spełniony. Kiedy obowiązek edukacyjny, prawo do życia godziwego, a prohibicja wulgaryzmów ma intensywną sankcje społeczną, bo mocno ugruntowaną w egzekwowaniu kodyfikacji prawnej, wtedy humanistyczne idee epatują strukturą bodźców subiektywnie inkorporowanych, skutkiem czego moje alterego na targowisku mniemań ludzkich, i w ogniu krytycznego dyskursu, kształt optymalny memu człowieczeństwu może nadać. Temu, kto zamierza sobie tylko prawem mościć drogę, taką Erazma cytacje przedkłada się, by innych za równych sobie w prawie uznał: "Gdyby jakiś pojedynczy człowiek chciał wszystkim iść na przekór, to bym mu radziła, aby naśladując Tymona wyniósł się gdzieś na pustynię i tam sobie sam używał na swej mądrości".
Na koniec krótko, o wcale nie tak "krótkiej" sprawie, jaką sztuka, trzeci generator, sobą przedstawia. Być może, to ona właśnie jest warunkiem sine qua non przetrwania zagrożonego gatunku humanistów, a tym samym ich "Rzeczypospolitej". Dla współczesnej mentalności, która defrauduje treść słowa mówionego, a jeszcze bardziej pisanego na rzecz percepcji wizualnej w rozdzielczości liczonej w grubych milionach pikseli, sztuka jest, być może, jedynym antidotum na anafilaktyczny wstrząs ze źródeł cyberprzestrzeni powstały. Oczywiście, że sztuka z natury rzeczy szuka różnych form swego wyrazu, ale na ten czas ma problemem nowy: przekierunkowanie. Chodzi o to, że niegdyś, to świadomość subskrybenta sztuki szukała, jeśli wziąć pod uwagę jej społeczną przestrzeń, dziś natomiast jest zgoła inaczej, a mianowicie pisarz, malarz, rytownik et cetera dziełem swoim szuka odbiorcy, co dotyczy nie tylko tych "artystów", którzy, jak to się mówi, z tego chleb jedzą. Zresztą nie jest to czymś złym, że twórca chce z pracy własnych rąk i geniuszu owoc spożywać, złe jest z całą pewnością to, że inni, których los wybrał, by z Nieskończonością rozmawiali, widząc jak innym się wiedzie, którzy buty w tej służbie zdarli, ze smutkiem i szkodą dla "Rzeczpospolitej humanistów", do krainy mlekiem i miodem płynącej odchodzą.
Znając linie demarkacyjne granic "Rzeczpospolitej humanistów" łatwiej legiony spod znaku boskiej Ateny w miejsca szczególnych zagrożeń ściągać, problem jednak w tym, że Hannibal nie tyle u bram Rzeczpospolitej stoi, co poszedł jej stolicę, samoidentyfikację sztuki, nihilizmem zdobywać. Jest jeszcze jakowy dla "Rzeczpospolitej humanistów" ratunek?!